Z czym kojarzy się Wam Brazylia? Odpowiedź chyba nikogo nie zaskoczy. To kraj piłki nożnej, Amazonii, ale przede wszystkim… karnawału w Rio, który jest największą, najhuczniejszą i najbardziej znaną tego typu imprezą na świecie. Czy stolica samby, poza karnawałową gorączką to tylko kolejną wielka metropolia, znana w znacznej mierze z gorących rytmów, opalonych ciał?
Rio de Janeiro
Z okien samolotu podchodzącego do lądowania, jako pierwszą widać statuę Chrystusa Zbawiciela, w powitalnym geście rozkładającego swe ręce, jakby zaraz miał je zamknąć w swym wielkim uścisku i otoczyć opieką w tym niezwykłym kraju.
Christo Redentor, waży ponad tysiąc ton i symbolizuje niepodległość Brazylii. Jedni twierdza, że Chrystus wita tu wszystkich przybywających. Inni , że jest to oznaka miłosierdzia bożego, kolejni natomiast w posągu widzą dumę Zbawiciela z osiągnięć ponad stuletniej historii niepodległego państwa. Tak czy inaczej, widząc staturę z samolotu, który zaraz ma osiąść na pasie lotniska, czuje się niesamowite adrenalinę i podniecenie. To przecież symbol Brazylii, uwidaczniany jak się okazało na większości pocztówek i który widać z naprawdę wielu miejsc Rio.
Jadąc z lotniska do hotelu, przecinaliśmy ulice miasta. Mięliśmy zatrzymać się w hotelu położonym zaledwie kilkanaście metrów od wybrzeża. Jechaliśmy wzdłuż ulic tętniących życiem, zapełnionymi biurowcami, domami, mniej lub bardziej luksusowymi sklepami. Jechaliśmy wzdłuż deptaku rozciągniętego nad wspaniałym oceanem. Wszystko tu aż kipiało od koloru, mnogości rozebranych i opalonych ciał. Zapewne wielu z nich to turyści, ale przymuszam, że przeważali Cariocas (czyli tutejsi).
W końcu dotarliśmy na miejsce, a drzwi otworzył nam czarnoskóry boy, ubrany w krzykliwy, żółty, finezyjny strój, nieco przypominający mundur z Wojny secesyjnej, jednak w nieco szalonym kolorze. Na głowie miał intensywnie czerwoną czapeczkę, która dopełniała ekstrawaganckiego wizerunku.
Już z bagażami zaprowadził nas do wnętrza hotelu, które wyglądało imponująco. Ogromnej wielości kafle ułożone na podłodze we wzór rodem z szachownicy, podczas ogromnych upałów dają przyjemny chłód. Intensywnie amarantowe ściany, zdobione białymi łukami i efektownymi zwieńczeniami z jednej strony wyglądały niezwykle oryginalnie, a z drugiej wprowadzały do masywnego holu wiele życia, idealnie pasącego do brazylijskiej kultury i sposobu bycia. Dodatkowo wspaniale oświetlenie, marmurowe kontuary i ogromne kompozycje kwiatowe z kwiatów typowych dla tutejszego klimatu, usytuowane w barwnych stojakach o neonowych kolorach, rozbudzały wyobraźnię i cieszyły oko. Nietypowy strój boy hotelowego okazał się być idealnie pasującym do tego miejsca, podobnie jak pań z obsługi, które umilały pobyt gościom. Kobiety ubrane w soczyście zielone, fioletowe i niebieskie suknie, nosiły na szyjach cale girlandy różnobarwnych korali, a na głowach stroiki przypominające ozdobne ikebany. Stroje musiały bez wątpienia nawiązywać do ludowości, może czasów niewolnictwa, bez wątpienia pasowały do minionych czasów.
O dziwo z holu, który nawiązywał do folkloru, dostaliśmy się do zupełnie nowoczesnej i eleganckiej części. Tu na rozłożystych kanapach siedzieli goście rozmawiający, popijający kawę czy inne napoje, obsługiwani przez wspomniane już kobiety w tęczowych strojach.
Stamtąd też dojechaliśmy windą naszego pokoju.
Podobnie jak nowoczesna część z windami i pokoje były podobnie urządzone- nowocześnie, z lekką domieszką brazylijskiej egzotyki. Wspaniale i okazale kwiaty, były rozstawione w kliku miejscach pokoju , a z okien rozpościerał się widok na najpiękniejszy pejzaż jaki do tej pory widziałem z jakichkolwiek okien. Mieliśmy przed sobą ocean, okalające go plaże i wzgórza, na których stały jakby maleńkie, kartonowe domki (zapewne w rzeczywistości okazale rezydencje). Pod nimi, wzdłuż plaży stały jeden po drugim, niezliczona ilość luksusowych hoteli.
Po niezwykle długiej podróży postanowiliśmy nieco odpocząć. Na wspaniałym tarasie, z którego w oddali widzieliśmy wzgórze Corcovado i maleńką figurę Christo Redentora. Ocean przy zachodzie słońca, górująca nad Rio statua, wspaniały lekki posiłek z owoców, grillowanych warzyw, pyszne soki i wino. Nie wiem nawet kiedy usnęliśmy, ale regeneracja była ważna w tym kraju wiecznej zabawy.
Rano, nie mając nawet chwili do stracenia, od razu pełni zapału, energii i ciekawości udaliśmy się na Copacabanę. Ta najsłynniejsza plaża na świecie to cztero i pół-kilometrowy odcinek wybrzeża, który faktycznie robi niesamowite wrażenie. Tętni życiem niemal właściwie całą dobę. Od rana plażowiczami, którzy spędzają tu czas do późnego wieczora, a potem zakochanymi parami, imprezowiczami, grupkami młodych ludzi. Plaża usiana jest boiskami do siatkówki i oczywiście narodowego sportu- piłki nożnej. Nie brak tu różnorodnych barów i kawiarni usytuowanych wzdłuż deptaków. Wszędzie tam tłoczno od roznegliżowanych plażowiczów, fanów jazdy na rolkach czy miłośników joggingu. Na całe to barwne widowisko i tu spoglądają tysiące okien niezwykle bogatych hoteli, które oddziałają plażę od jednej z najgęściej zaludnionych dzielnic na świecie.
Zaraz za Copacabaną rozciąga się jeszcze bardziej ekskluzywna, a ca za tym idzie bezpieczna (z uwagi na gości) i czystsza Ipanema, na której wypoczywają najbardziej zamożni plażowicze i przypuszczam, że jedni z bardziej zamożnych ludzi na świecie. Spoglądając na nich widać bijący w oczy wyrafinowany i kosztowny styl bycia, a jednak co za tym idzie- lekkie zniewolenie. Niby mogą pozwolić sobie na wszystko, jednak ile pieniądz może odebrać choćby fizycznej swobody.
Jakie jest Rio? Brazylijczycy mówią o nim „a cidade maravilhosa”, czyli wspaniałe miasto. Trudno to rozstrzygnąć. Jak wszędzie, dzielnice willowe sąsiadują tu z obszarami przerażającej nędzy, a samo miasto należy do najgęściej zaludnionych miejsc na świecie. Pod względem swobody ducha, kultury, promieniuje radość, zmysłowość, sex i wieczne zadowolenie. To naprawdę niesamowita odmiana kulturowa. My Polacy mamy z lekka tendencję do narzekań. W Brazylii poznaliśmy ludzi w naprawdę różnej sytuacji życiowej. Tych, którym się powiodło i tych, którzy żyją z dnia na dzień, nie wiedząc co przyniesie im każda chwila. Co jednak nas uwiodło i czego jako naród, a nawet jako wszyscy mieszkańcy świta powinniśmy się od nich uczyć to radość, uśmiech i optymizm.
Drugiego wieczoru, przechadzając się po mieście i poznając je, trafiliśmy do niezwykle ciekawej restauracji. U jej wrót, na tle przepięknych mozaikowych ścian, stały rozłożyste ikebany. Kompozycje kwiatowe przypominały kształtem i kolorystyką papuzi ogon. Zaraz obok na pięknie zdobionym, metalowym stojaku siedziały dwie niezwykle ubarwione, dużych rozmiarów ary, które swym skrzekiem zdawały się krzyczeć jednak hiszpańskie- Hola, Hola- Cześć, dzień doby. Na takie zaproszenie trudno nie odpowiedzieć. U wejścia powitała nas kobieta w przepięknej, chabrowej sukni i szalu, o tym samym wspaniałym, intensywnym kolorze. Miejsce było wręcz bajkowe. Mimo naprawdę wielu podróży, nigdy czegoś o tak głębokim narodowościowym klimacie nie widzieliśmy. Nie mówię tu o wywieszonych flagach czy państwowych barwach. Dało się tu czuć brazylijskiego ducha, gorącą, wręcz duszącą, ale pozytywnie atmosferę i powalający erotyzm. Było romantycznie, akompaniowała nam rodzima, spokojna i wspaniała muzyka. Dźwięki niezwykle oddziaływały na zmysły i właściwie przy kieliszku wina moglibyśmy słuchać, patrzeć sobie w oczy i podporządkowywać się zmysłom. Może to napływ chwili… Nie często bywa się w takich miejscach. Dla nas to było wspaniale wyjście we dwoje, wręcz gorące i jedyne w swoim rodzaju.
Wracając do narodowościowego wątku, jak okazało się podczas rozmowy z właścicielką (która o typowo pięknej, brazylijskiej urodzie, zwróciła uwagę na jeszcze piękniejszą, jasną, alabastrową karnację mojej żony i jej jasne włosy), okazało się, że lokal znajduje się w starym domu niewolników. Zaraz przypomina nam się serial „Niewolnica Isaura”, o czym żywo dyskutujemy. Dosiada się do nas drugi współwłaściciel. Rozmawiamy o historii państwa, pochodzeniu ich rodzin i tym co powoduje, że kraj zamieszkany przez tak licznie ubogie społeczeństwo, jest tak znany i niezmiennie odwiedzany. Lenini, ludzie skąd takie imię? Pytamy i odpowiada z uśmiechem, zupełnie swobodnie, że rodzice byli komunistami i na cześć Lenina właśnie go tak nazwali. Podobno to tu normalne. Być może spotkamy imiona pochodzące od słodyczy, papierosów czy co naturalne, sportowców.
Wracając do samego Leniniego, proponuje nam Feijoadę, czyli tradycyjne brazylijskie danie. Początki potrawy sięgają XVI wieku i wprowadzenia niewolnictwa do Brazylii. Jak wiadomo, niewolnicy byli wykorzystywani do wielu prac: produkcji wełny, kakao jak i podczas „gorączki złota”, przy wydobywaniu diamentów. Przez podboje kultura kulinarna Europy zmieszała się z tradycyjną kuchnią Afryki. Afrykańscy niewolnicy gotowali fasolę, Portugalczycy dodali linguica (kiełbasę), Indianie dodali od siebie farofa (prażoną mąkę z manioku). W efekcie tej światowej mieszanki powstała Feijoada. Jak okazało się potem, to dosyć sycąca potrawa, która w przeszłości dawała pracownikom dużo potrzebnej energii.
Dziś to danie podstawowe i serwowane w wielu miejscach. Również poza granicami państwa, ta pożywna potrawa zdobywa coraz większą popularność i nawet w Polsce można bez problemu znaleźć przepis. Niestety co kraj, tamtejsze składniki i brazylijskie ręce to właściwa smakowo potrawa. U nas smak już nie ten sam. Poza tym problemem może być znalezienie odpowiednich składników, które dostępne są tylko w Brazylii. Kwestię tę można jednak rozwiązać zamieniając brakujące produkty lokalnymi odpowiednikami. Muszę tez wspomnieć, że potrawa ta jest dosyć ciężka, dlatego Brazylijczycy polecają popić ją Caipirinhą. I oto z tematu kuchni brazylijskiej, naturalnie przeszliśmy do upodobań smakowych Polaków. Opowiadaliśmy o naszych narodowych potrawach: bigosie, racuchach, befsztyku tatarskim, chłodniku, pierniku, makowcu, schabowym i oczywiście pierogach. Chyba jako ludzie, wszyscy jesteśmy zjednoczeni w jednym- uwielbiamy jeść. Skończyło się na umówionej wizycie następnego dnia w tutejszej kuchni. Czekał nas trudny sprawdzian pokazania naszych polskich umiejętności kulinarnych i wspólnego międzynarodowego gotowania.
Tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia co będziemy mogli ugotować. Dostępność składników mogła być mocno ograniczona, a jajecznica to międzynarodowa potrawa. Postanowiliśmy improwizować i w zależności od produktów zrobić tatara, usmażyć schabowego i racuchy. Przynajmniej techniczne wyposażenie kuchni nas nie martwiło. Okazało się, że ze składnikami na tatara nie było problemu, na schabowego również. Niestety tu nie znaleźliśmy bułki tartej. Postanowiliśmy więc zrobić bitki wołowe i w sumie już naszą, swojską mizerię.
Doświadczenie jakie przeżyliśmy gotując z brazylijskim kucharzem oraz jego szefostwem było jedyne w swoim rodzaju i pozostanie na długo niezwykle miłym wspomnieniem. Bawiliśmy się świetnie ucząc się wzajemnie o swojej mentalności, upodobaniach narodowych, a przy tym starając się ugotować coś w miarę przybliżonego do tego co jada się na polskich stołach. Wyszło nie najgorzej, choć nie był to w stu procentach smak naszego narodu. W końcu byliśmy w Brazylii… na przyjemne zakończenie dnia,a przede wszystkim z chęci spalenia kalorii, Maria i Lenini zaproponowali nam wspólne wyjście do klubu, w którym ich znajome naucza nas podstaw Samby. Prawie oblał mnie zimny pot. Zaraz wyobraziłam sobie tańczących na platformach mężczyzn, ubranych w nazwijmy to- niezwykle oryginalne, nietypowe i wyjątkowo skąpe kostiumy. Miałem tylko nadzieję, że nie włożą mi niczego na głowę i nie dopną do spodni. Jednak zgodziliśmy się bez zastanowienia. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć,a trudno w Brazylii zapomnieć o dobrej zabawie i tańcu. Umówiliśmy się na wieczór. Maria poleciła nam założyć odpowiednie ubrania na te okazję (pomyślałem, że zaczyna się..).
Szybko dowiedzieliśmy się, że naród brazylijski ma osobowość ludzi nigdzie nie śpieszących się. Umawiając się z kimś na konkretną godzinę można było być pewnym, że będzie ona po czasie jakieś 30 – 45 min. Na naszych przyjaciół czekaliśmy około godziny. Zaraz potem poznaliśmy kolejną, narodową przypadłość. W drodze do klubu poznaliśmy styl jazdy nie tylko Leniniego, ale i naszych drogowych sąsiadów. Wydawałoby się, że w Brazylii nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego. Kierowcy jeżdżąc tam nie używają kierunkowskazów, a pasy ruchu zmienia się jak się komu podoba. Dla nich to normalka, zero wrażeń. Maria ochoczo trajkotała, co chwila gestykulując i coś pokazując, my patrzyliśmy po sobie oczyma wielkości spodków, a nawet talerzy obiadowych. Uciekać czy nie?
Dojechaliśmy cało i szybko udaliśmy się do baru, by na ostudzenie nerw napić się czegoś odpowiedniego. Znów zamówiliśmy Caipirinhę, czyli drink z limonki, cachaçcy i trzcinowego cukru. Zaraz potem poznaliśmy Sonię- instruktorkę samby i rozpoczął się pokaz. Występ był żywiołowym połączeniem samby, obrzędów składania ofiar duchom i capoeiry (brazylijskiej sztuki walki-tańca). Podczas ponad godzinnego show, publiczność mogła poznać tańce i kulturę czterech regionów Brazylii. Kiedy taniec osiągnął najwyższe obroty, Brazylijskie tancerki wybiegły na widownię i porwały widzów. Sambę tańczyli – chcieli czy nie – młodzież, starsi panowie i panie, również my. Maria, Sonia i Lenini pokazywali nam kroki. Nawet gdyby wychodziło nam świetnie, my Europejczycy nigdy nie dorównamy im w ekspresji, ruchach. To ich styl bycia, krew przodków. Po kilku drinkach jednak przestaje być ważne jak co komu wychodzi, przeważa chęć dobrej zabawy. Było naprawdę fenomenalnie, bawiliśmy się do białego rana tańcząc, tańcząc, tańcząc i… pijąc.
Rano nie mieliśmy siły wstać, nie mówiąc o chodzeniu, więc ten dzień postanowiliśmy spędzić nad hotelowym basenem. Panował tam istny gwar. W wodzie pluskało się mnóstwo ludzi, a przyhotelowy bar był wypełniony gośćmi, popijającymi kolorowe drinki. Dziś na żadne trunki nie mieliśmy ochoty. Chcieliśmy się wyjątkowo zrelaksować, leżąc na leżakach, sącząc soki i czytając.
Miasto Boga
Dzięki uprzejmości Marii i Leniniego udało nam się wynająć osobę, kogoś w rodzaju przewodnika, który miał oprowadzić nas po slamsach. Pewnie wielu pomyśli, że to szalone i nieodpowiedzialne, ale bieda i ubóstwo przeważają w znacznej części miasta. Chcieliśmy zobaczyć Rio w całej okazałości, takim jakim jest naprawdę i poznać filmowe „Miasto Boga”.
Niestety w większej części slumsów, nasz przewodnik zabronił nam bezwzględnego robienia zdjęć ze względu na bezpieczeństwo nas wszystkich. Fotki pstrykaliśmy z największa starannością, aparatem ukrytym przez większość czasu w kieszeni i tylko za zezwoleniem Sylviego. W przeciwnym razie, w najlepszym dla nas wypadku moglibyśmy stracić aparat.
Samo określenie”favele” pochodzi od drzewa o identycznej nazwie, z którego powstawały pierwsze zabudowania tego typu. Obecnie konstruowane są z wszelkich możliwych materiałów dostępnych dla biednych. Materiałem budulcowym są w najlepszym przypadku drewno, i cegły, w gorszym- zwykłe kartony. Mieliśmy okazję odwiedzić największe tego typu skupisko na świecie – „favele Rocinha”. Szacuje się, że żyje tam 200-300 tys. ludzi. Ubóstwo panujące w tej okolicy jest wręcz niewyobrażalne i nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieliśmy. Podobnie jest z przestępczością.
Dzięki temu, że Sylvio urodził się i wychował w favelach, mogliśmy zapoznać się z życiem ich mieszkańców nie tylko z okien przejeżdżającego samochodu, ale wejść do wnętrz tego masakrycznego obrazu.
Typowy adres w favelach to np. Ulica 1,2,3, uliczka11, dom 127 . Niektórymi z ulic trudno się przedostać ze względu na sterty śmieci, martwe zwierzęta i nieczystości kanalizacyjne, które dosłownie płyną w dół stromych chodników. Ponieważ większość zabudowań nie posiada kanalizacji, mieszkańcy wyższych partii spłukują wodą wszystkie nieczystości do niższych części slumsów. Panuje tu niewyobrażalny smród, baliśmy się czegokolwiek dotknąć, by czymś się nie zarazić, nie wspominając, że bardzo szybko pożałowaliśmy naszej decyzji o zwiedzaniu tego miejsca.
Zdarzało nam się również widzieć uzbrojonych mieszkańców slamsów, którzy bez żadnego skrepowania czy ukrycia noszą broń biała, która tak naprawdę jest niczym w porównaniu do karabinu maszynowego. Dlatego też mieliśmy stracha. Stracha? Mało powiedziane. Nasza przygoda w Maroku była niczym w porównaniu z tym co tu się działo! Przewodnik oznajmił nam, że teoretycznie nic nam w jego obecności nie grozi, ale 100% gwarancji udzielić nam nie może… No tak, teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką.
Sylvio opowiadał, że dzieci dorastają w slumsach niewyobrażalnie szybko. 8-10 letnich chłopców uważa się za dojrzałych i od najmłodszych lat muszą uczyć się jak przetrwać i walczyć w warunkach, w jakich przyszło im żyć. U nas w kraju to jeszcze malutkie dzieci, które pilnujemy na każdym kroku. Jak okazało się, podstawową i jedną z niewielu rozrywek dzieci, jest puszczanie latawców. Dodatkowym urozmaiceniem jest przywiązany do sznurka kawałek potłuczonej butelki, którym właściciel latającej konstrukcji, odpowiednio nią sterując, próbuje odciąć konkurencyjne latawce.
Rząd brazylijski w celu poprawy warunków życia i zmniejszenia przestępczości , postanowił wybudować w niższych rejonach nowe osiedla, do których przeprowadziła się część rodzin zamieszkujących zatłoczone slamsy. Tak powstało słynne Miasto Boga, które miało dać lepszą przyszłość tutejszym mieszkańcom. Wygląda to niestety smutno i plan chyba się nie powiódł.
Kolejny dzień miał być naszym ostatnim w Rio, więc musieliśmy pożegnać się z Marią i Leonim, z którymi wymieniliśmy się adresami mailowymi, by nie stracić kontaktu. Kto wie, może kiedyś przyjadą do nas, do Polski.
Kolejnym, jedynie chwilowym portem na naszej trasie była Paranagua. Poznanie miasta ograniczyliśmy do zwiedzania przepięknej, malowniczej starówki, którą żywcem można by przenieść w czasy niewolnictwa. Na resztę dnia rozlokowaliśmy się na plaży, aby pozostały czas spędzić na podziwianiu przepływających łodzi. Jutro czekała nas dalsza, długa podróż.
Salvador de Bahia
Salvador de Bahia, lub po prostu Bahia czy Salvador. To bardzo ważne miejsce w kulturze Brazylii, które można porównać do naszego Krakowa. Miasto przez długi czas było stolicą Brazylii dopóki tej roli nie przejęło Rio de Janeiro. Za to Salvador do dziś zachował swój afrykański charakter. Ten charakter zawdzięcza tradycji przywożonych przez czarnych niewolników sprowadzanych masowo do pracy na brazylijskie plantacje, ze wschodniej Afryki. Przywozili ze sobą ich zwyczaje, kuchnię, muzykę i taniec. W ciągu ciężkich, minionych wieków tradycje te były ostro tępione i zakazane przez zarządców. Dlatego właśnie tu rozwinęły się tak oryginalne tańce jak capoeira, która w zakamuflowany sposób przenosiła tradycyjne ruchy, jak i rozładowywała konflikty wśród czarnych przybyszów.
Po przylocie do Salvadoru, okazało się, że występuje problem porozumiewania się z miejscowym społeczeństwem ze względu na nieznajomość przez nich języka angielskiego. Nie wiem, może my tak trafiliśmy, a może faktycznie komunikacja w tym języku jest utrudniona. Mimo słabej możliwości porozumiewania się okazało się, że i tu Brazylijczycy są bardzo życzliwi i chętni do pomocy. Dzięki uprzejmości spotkanej przypadkowo Brazylijki, która jako jedna z nielicznych rozmawiała po angielsku, wiedziałyśmy gdzie się mamy skierować by znaleźć nasz hotel. W końcu dotarłyśmy do naszego miejsca pobytu, ale odpoczynek niestety nie trwał długo, gdyż w zasadzie zaraz byliśmy umówieni z naszą wybawczynią na „dziękczynne” lody. Miała tez nam opowiedzieć nieco o samym mieście. A propos lodów,- Brazylijczycy uwielbiają słodycze. Czekolada jest podstawowym składnikiem deserów i chyba najczęściej jadaną rzeczą. Do tego produkowana przez nich czekolada jest bardzo słodka. Lody, owoce, wafle wszystko maczają w gorącej czekoladzie- na zasadzie fondue. Do lodów w kawiarniach podawana jest dodatkowo woda do popijania, gdyż inaczej nie ma sposobności, by coś tak potwornie słodkiego zjeść. A myślałam, że jako naród jesteśmy smakoszami słodkości. Pomyliłem się strasznie…
Mówi się, że najciekawszy karnawał można przeżyć na ulicach Bahia i to noc w noc w ciągu roku. Ponoć jest dużo bardziej autentyczny niż niezwykle skomercjalizowany i nagłośniony show w Rio. Niestety nie było nam dane tego sprawdzić ze względu na nie te porę roku. jednak prawie codziennie na ulicach Salvadoru odbywa się mały karnawał, rozbrzmiewają bębny, mieszkańcy dają upust swojej energii i niezwykłej zmysłowości.
Z drugiej strony zaś znajduje się zupełna przeciwność- związki z religia i duże zaangażowanie mieszkańców w jej odpowiednią oprawę. Salvador, miasto świętych z barwnymi procesjami i pełnymi przepychu kościołami. Faktycznie są wspaniałe, pełne zdobień, złota. Kościół Nosso Senhor do Bonfim stanowi centrum religijnego synkretyzmu Bahii. Franciszkański kościół posiada jeden z największych zbiorów azulejos – portugalskich kafli malowanych na niebiesko przedstawiających sceny z życia oraz mający ozdobne motywy roślinne. Właśnie w ozdobach tego kościoła widać bogactwo kolonialnych czasów. Afrykańscy artyści – niewolnicy zmuszeni do pracy przy budowie tej świątyni – stracili prawo do praktykowania. Karę nałożono po wykryciu pewnych niestosownych efektów ich pracy. Niektóre postaci aniołów charakteryzują się olbrzymimi narządami płciowymi, a kobiety chyba są w ciąży.
Na Starówce zaczepiają nas ogromne kobiety odziane w tradycyjne stroje – szerokie kolorowe suknie i zawoje, w rodzaju turbanu na głowach. Można sobie zrobić z nimi zdjęcie za kilka dolarów. Patrzymy uważniej na ich masywne stopy, potem twarz,a z niej wyłaniający się lekki zarost na twarzach. Noooo taaaaak, spod ostrego makijażu mimo wszelkich prób kamuflażu wyłaniają się twarze mężczyzn. To transwestyci, których w Brazylii spotkaliśmy już tak wielu.
Obok znajdują się małe stragany, bardziej stoiska, a przy nich kobiety smażące potrawy w małych garkuchniach. To „Baianas”, kucharki oferujące tradycyjne brazylijskie przekąski i pikantne zupy. W tej części Brazylii jedzenie jest bardzo ostre. W końcu dominują tu wpływy czarnoskórych niewolników, więc lepiej uważać na przyprawy.
Fryzjerkom natomiast nie potrzeba luksusowych salonów, czy nawet luster. Ich zakładem jest krzesło, grzebień niezwykle szybkie i zręczne dłonie, którymi błyskawicznie plotą warkoczyki. To wspaniale plecionki, zarówno rasta, jak i misterne wzory i dobierane.
Co ciekawe Salvador jest położony na różnych poziomach łańcucha górskiego, który dzieli miasto na tzw. miasto górne i o 70m niżej położone miasto dolne. Z jednej do drugiej części miasta można się dostać używając windy, która przewozi dziennie 50.000 osób, miejskiej kolejki linowej Plano Inclinado Gonçalves czy autobusu. Winda jednocześnie jest jedną z wizytówek turystycznych miasta, więc ochoczo z niej korzystaliśmy.
Jeszcze tylko ostatni raz z góry patrzymy na miejsce, gdzie cumowały statki z niewolnikami. Oglądamy port z jachtami i fortecę, w której kiedyś mieściło się więzienie. Forteca stała na brzegu. Obecnie oddalona jest od niego o kilkaset metrów. I tu morze pochłania ląd, by poszerzać swoje otchłanie. Nas zaraz czeka otchłań nieba i lot do domu, do Polski.
Nasz pobyt w Brazylii wspominamy cudownie. To była fantastyczna przygoda bez biur podróży, zaplanowanych wycieczek. Mieliśmy niesamowitą dowolność wyboru hotelów, miejsc i szczęście w poznawaniu w niezwykłych ludzi.
Bardzo chętnie wrócilibyśmy tam ponownie.
Marek Falkowski
Bardzo ładnie pan to ujął, Panie Marku. Ja w Brazylii byłam podczas swojej podróży poślubnej i miło wspominam tamtą wyprawę. Niestety klimat jak dla mnie jest trochę za gorący, dlatego lepiej wybrać się tam poza sezonem, na przykład w maju. Pogoda jest sympatyczniejsza, a ceny przystępniejsze. Pozdrawiam. 😀