Już w ciągu najbliższych tygodni szkoły mogą zostać otwarte. Jednak wielu rodziców już zadeklarowało, że nie pośle dzieci do placówek edukacyjnych. Ich zdaniem jest to zbyt niebezpieczne, a polskie szkoły nie są przygotowane do utrzymania odpowiedniego reżimu sanitarnego.
Prawdopodobnie zalecenia ministerstwa zdrowia skończą na papierze – denerwuje się jedna z matek – wszyscy wiemy jakie są realia. Jeszcze przed epidemią w szkołach nieraz brakowało papieru toaletowego albo podstawowych środków czystości. Mamy wierzyć, że to nagle się zmieni?
Rodzice nie wierzą, że uda się zachować odpowiedni dystans między uczniami, szczególnie w przepełnionych po brzegi klasach. Rzeczywiście, z naszych informacji wynika, że klasy w których „zdublował” się podwójny rocznik liczą sobie nawet po trzydzieści pięć osób. Nie trzeba być wybitnym matematykiem, aby zdać sobie sprawę, że przy standardowej powierzchni przeciętnej klasy zachowanie odpowiedniej odległości pomiędzy uczniami jest po prostu nierealne.
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja na przerwach. Uczniowie chcą ze sobą rozmawiać i żadne rozporządzenia tego nie zmienią. W czasie trwania przerwy na korytarzach oraz boisku przebywa jednocześnie kilkudziesięciu a nawet kilkuset uczniów. Nie jest możliwe, by pojedynczy, pełniący akurat dyżur nauczyciel był w stanie nad nimi zapanować. Dotyczy to zwłaszcza uczniów klas najmłodszych, którzy nie do końca zdają sobie sprawę z tego, czym jest koronawirus, a za to bardzo chcą porozmawiać z dawno niewidzianym kolegą czy koleżanką.
Równie poważnie przedstawia się sytuacja na szkolnej stołówce. W czasie trwania przerwy panuje tam ogromny ścisk. Uczniowie chcą robić zakupy w szkolnym sklepiku, a równocześnie maluchy jedzą obiad… Organizacyjnie jest to właściwie nie do ominięcia. Jakiekolwiek próby sztucznego „regulowania ruchem” doprowadzą do jeszcze większego zamieszania na szkolnym korytarzu.
Podobnie sceptycznie do planów ministerstwa nastawieni są nauczyciele.
Paradoksalnie – mówi jeden z nich – dzięki pandemii polska szkoła poszła do przodu o dobre kilkadziesiąt lat. Wielu z nas poznało nowe sposoby nauczania. Na przykład moje lekcje historii odbywają się w czasie rzeczywistym, w godzinach, w których faktycznie miałyby miejsce w szkole i trwają po 45 minut. Prawie wszyscy są obecni. Ponadto, zauważyłem, że wielu uczniów lepiej przygotowuje się do lekcji, gdyż nad wszystkim czuwają rodzice. Na platformie edukacyjnej wszystko jest „czarno na białym”. Mogę ustawić odpowiedni termin wykonania zadania, wystawiać oceny, dodawać uwagi i komentarze. W przypadku niektórych uczniów nauczanie online okazało się nawet bardziej efektywne i przyniosło lepsze rezultaty niż tradycyjne formy pracy w klasie.
Również dyrektorzy znajdują się w trudnej sytuacji. Z jednej strony wymaga się od nich zapewnienia przestrzegania wytycznych. Z drugiej jednak, samymi rozporządzeniami nie poszerzy się szkolnych korytarzy, nie sklonuje armii nauczycieli, nie powiększy klas i nie zmieni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uczniów w aspołecznych introwertyków, którzy całymi godzinami podpierać będą ściany.
Pomysł, aby otwierać szkoły na kilka tygodni przed końcem roku uważam za mocno chybiony – mówi dyrektor jednego z zespołów szkół we Wrocławiu – zwłaszcza w kontekście przewidzianych egzaminów. Już sama ich organizacja nastręczy sporych trudności. Będę musiał rozdysponować odpowiednią liczbę nauczycieli. Aby zachować wymaganą odległość pomiędzy zdającymi trzeba będzie wszystko rozplanować. Byłoby lepiej, aby szkoła w tym czasie pozostawała zamknięta dla reszty uczniów. Poza tym nauczyciele świetnie radzą sobie z nauczaniem online. Nie wiem do końca jak wygląda to w skali kraju, ale u nas w szkole funkcjonują normalne lekcje, tyle że na miarę XXI wieku, czyli przez Internet. Nie widzę sensu otwierania szkół na trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego, zwłaszcza po tylu miesiącach wyrzeczeń i społecznej kwarantanny. To niepotrzebne narażanie zdrowia uczniów i nauczycieli, które może zaprzepaścić dotychczasowe sukcesy w walce z chorobą.
Równie poważnym zagrożeniem jest pojawienie się dużej liczby uczniów w komunikacji miejskiej. Nawet dotychczas trudno było utrzymać wymaganą ilość pasażerów a pojeździe. W autobusach i tramwajach nieraz dochodziło z tego powodu do karczemnych awantur. A teraz wyobraźmy sobie, że do autobusu wsiądzie mnóstwo uczniów spieszących się do szkoły na godzinę ósmą… I wszyscy pojadą upchani niczym sardynki.
Niestety, takie refleksje mogą narodzić się jedynie w głowie osób znających szkolną rzeczywistość. Decydenci, na co dzień poruszający się po mieście wygodnymi, klimatyzowanymi samochodami wyobrażają sobie zapewne, że w podobny sposób wszyscy uczniowie dostaną się do szkoły. A tam grzecznie, niczym autka w ruchu jednokierunkowym będą posuwać się korytarzami wzdłuż narysowanych na podłodze strzałek pod czujnym okiem uzbrojonej w szczotkę pani woźnej. Potem w maseczkach, których nikt nie będzie sobie dla żartu zabierał grzecznie pomaszerują w karnych szeregach do klas, w których przestrzegający reżimu sanitarnego nauczyciele będą przemawiać do znieruchomiałej w zasłuchaniu szkolnej gawiedzi okutanej w maseczki, szaliki, w rękawicach i uzbrojonej w podręczne aerozole z płynem dezynfekującym… Jeśli podobne wyobrażenia rodzą się w głowach naszych speców od edukacji, to może czas po prostu przestać marzyć…. I wejść do pierwszej lepszej szkoły z brzegu, najlepiej incognito, aby zobaczyć jak wygląda RZECZYWISTOŚĆ.
Dodaj komentarz