Nerwica lękowa to problem, który może dotknąć każdego z nas. Być może wasi bliscy cierpią na zaburzenia lękowe, lecz nawet o tym nie wiecie. Cierpiące na tego rodzaju dolegliwości osoby spotykamy codziennie w pracy, autobusie, na ulicy. Często nie zdajemy sobie sprawy, że to, co niektórzy określają mianem „bezpodstawnego lęku” jest znanym w psychiatrii zaburzeniem, które należy i można leczyć. W przeciwnym razie może wymknąć się spod kontroli.
Spisałam moje przeżycia w taki sposób jak faktycznie wyglądały. Niczego nie ubarwiałam, ani nie dodałam od siebie. Kiedy teraz spoglądam wstecz i przenoszę się we wspomnieniach w przeszłość, odbieram moje dzieciństwo jako bardzo trudne. W poprzedniej części opisałam, jak doszło u mnie do pojawienia się nerwicy lękowej. W głównej mierze winna była choroba psychiczna matki i uporczywa presja, jaką na mnie wywierała w kwestii powrotu do domu. Czasem jest tak, że do wystąpienia nerwicy przyczynia się nagły, gwałtowny stres, na przykład wypadek. Często jednak przypomina to powolną korozję metalu. Negatywne emocje, tłamszone w psychice potrafią kumulować się latami. Lek, niepokój, frustracja – to wszystko odkłada się gdzieś głęboko w nas. Nieraz przeżycia z głębokiego dzieciństwa, których nawet już nie pamiętamy, mogą wpływać na lęki jakie odczuwamy obecnie. Na przykład osoba, która w bardzo wczesnym dzieciństwie przestraszyła się porzucenia lub odtrącenia przez rodzica może obecnie odczuwać lęk przestrzeni. Ktoś taki zastanawia się, dlaczego nie może latać samolotem, nie zdając sobie nawet sprawy, że przyczyn należy szukać w doświadczeniach, jakie spotkały go, gdy był kilkumiesięcznym niemowlęciem.
To wszystko uświadomiłam sobie dzięki pomocy pani psycholog, jednej z wielu osób, do których zwróciłam się po pomoc. Ataki paniki potęgowały się i nasilały z dnia na dzień. Na początku bałam się jechać sama autobusem. Opanowała mnie myśl, że zemdleję w pojeździe lub na przystanku, ośmieszę się w ten sposób, a być może zostanę wzięta za alkoholiczkę.
Najbardziej jednak przerażała mnie myśl o nagłym ataku serca. Wciąż mierzyłam sobie ciśnienie – i rzeczywiście było ono bardzo wysokie! Puls galopował nawet po przebudzeniu, gdy siedziałam bez ruchu i sięgał 120, 130 uderzeń na minutę. Wszystko to wydaje się niesamowite komuś, kto nigdy nie cierpiał na nerwicę. Te „wyniki pomiarów” jeszcze bardziej utwierdzały mnie w przekonaniu, że jestem poważnie chora. Rozmyślałam coraz więcej o ukrytych wadach serca, nadciśnieniu, przypadkach nagłego zatrzymania akcji serca, coraz bardziej nakręcając spiralę lęku i wywołując w swoim organizmie coraz to nowe objawy.
Niestety, nerwica lękowa tak właśnie działa. Zależność umysłu i ciała jest bardzo wielka. Organizm często daje takie właśnie objawy, jakich oczekujemy. Do przyśpieszonego tętna dołączyły silne zawroty głowy, dziwne dreszcze przenikające całe ciało, niespodziewane uderzenia gorąca oraz wyrzuty adrenaliny, takie jakie odczuwa człowiek podczas silnego strachu. Wszystko to działo się kilkanaście, nieraz kilkadziesiąt razy dziennie bez żadnej obiektywnej przyczyny. W ciągu kilku dni moje życie legło w gruzach. Nie byłam już w stanie normalnie prowadzić lekcji. Obawiałam się, że uczniowie zauważą, że „coś jest ze mną nie tak”. Wymyślałam najróżniejsze sztuczki aby się przed tym zabezpieczyć. Na przykład organizowałam lekcję w ten sposób, by dzieci nie patrzyły na mnie, lecz cały czas miały zajęcie. Na wszelki wypadek, gdyby lęk stał się nie do zniesienia wymyślałam sobie preteksty aby w razie czego choć na moment móc wyjść z sali.
W końcu stało się. Atak paniki spowodował, że musiałam przerwać lekcję pod jakimś pretekstem, kilka minut przed dzwonkiem i jechać taksówką do lekarza, gdyż bałam się wsiąść do autobusu. Wtedy zrozumiałam, że najwyższy czas szukać ratunku u specjalistów. Poszłam na zwolnienie lekarskie.
Z początku sądziłam, że wystarczy zwykły lekarz rodzinny. Jednak ten był w stanie przepisać mi jedynie lek uspokajający z grupy benzodiazepin, o których dowiedziałam się, że bardzo uzależniają. Instynktownie czułam, że nie tędy droga, zwłaszcza, że moja matka cierpiała na uzależnienie od tego rodzaju lekarstw. Troszkę obawiałam się tego, jak mój pracodawca zareaguje na zwolnienie od psychiatry, lecz postanowiłam zawalczyć o siebie i postawić wszystko na jedną kartę. Zadzwoniłam do dyrekcji i szczerze powiedziałam, na czym polega mój problem.
Na szczęście spotkałam się z bardzo dużym zrozumieniem. Teraz wiem, że otwarte postawienie sprawy i powiedzenie otoczeniu „cierpię na nerwicę lekową” było pierwszym, bardzo ważnym krokiem na drodze do zdrowia. Wcześniej moje objawy „nakręcały się” właśnie myślą, że otoczenie coś zauważy. Teraz odebrałam mojemu lekowi główną broń. Nawet, jeśli ktoś coś zauważy, zawsze mogę otwarcie i szczerze powiedzieć „cierpię na nerwicę lekową, stąd takie objawy”. Strach zmalał, lecz nie odpuścił.
Nadal doświadczałam ataków paraliżującego lęku, ze wszystkimi jego objawami, próbując zrobić zakupy w sklepie czy nawet wychodząc z mieszkania. Dopiero lekarz specjalista psychiatra po wysłuchaniu mojej opowieści postawił właściwą diagnozę – zaburzenia lękowe uogólnione.
Rozpoczęła się kuracja lekiem przeciwdepresyjnym o dodatkowym działaniu przeciwlękowym. I tu, niestety, czekała na mnie kolejna niespodzianka. Okazało się, że ten lek potrzebuje minimum trzech tygodni aby zacząć działać, a prawdziwe efekty uzyskuje się po upływie trzech miesięcy. Musiałam więc uzbroić się w cierpliwość!
Pierwsze dwa tygodnie na leku antydepresyjnym były straszne. Wszystkie moje lęki były bardzo wzmocnione. Na szczęście psychiatra wyjaśniła mi, że lekarstwo na początku może właśnie tak działać, jednak po pewnym czasie następuje poprawa. Niemniej ten pierwszy okres był niezwykle trudny do przetrwania. Cały czas przebywałam na zwolnieniu lekarskim, nie wychodziłam z domu. Lęk chwilami był tak dokuczliwy, że dzwoniłam do męża lub leżałam po prostu nieruchomo na łóżku. Czasem posiłkowałam się lekiem uspokajającym – tranxene, lecz tylko doraźnie i kiedy naprawdę ciężko było mi już wytrzymać.
Po około trzech tygodniach, zgodnie z tym, co było napisane w ulotce leku, nastąpiła zauważalna poprawa. Zaczęłam wychodzić z domu na zakupy. Z początku było to naprawdę trudne. Zwłaszcza, gdy musiałam stać w długiej kolejce, a pani kasjerka bardzo wolno wszystkich obsługiwała. Musiałam wtedy walczyć z gwałtowną chęcią wyjścia ze sklepu. Z początku wyznaczałam sobie małe cele. Na przykład szłam do pobliskiej piekarni kupić chleb w godzinach, w których nie powinno być kolejki. Jeśli była, wycofywałam się. Z czasem mogłam podejmować coraz trudniejsze wyzwania.
W międzyczasie zaczęłam, za radą pani psychiatry, uczęszczać do psychologa na terapię poznawczo – behawioralną. Pomagała mi ona nie tylko dotrzeć do źródeł problemów, lecz również zmieniać sposób myślenia. Zamiast katastrofizować i wymyślać najgorsze scenariusze nauczyłam się myśleć o swoim lęku racjonalnie. Zemdleję? Najwyżej. Przecież ktoś w końcu mi pomoże. Ludzie pomyślą o mnie coś złego? Niekoniecznie, każdy przede wszystkim myśli o sobie. A nawet jeżeli, to co z tego? Zawsze mogę np. poszukać innej pracy. Dzięki temu lęk miał nade mną coraz mniejszą władzę a obszar jego działania zaczął się zmniejszać.
Cały czas miałam w torebce doraźny lek uspokajający. Jednak starałam się go nie brać. Już sam fakt, że posiadam go przy sobie dodawał mi pewności siebie. Za namową pani psycholog zaczęłam też coraz częściej podejmować wyzwania bez rozmaitych „zabezpieczeń”. Na przykład do tej pory miałam odwagę iść do sklepu jedynie wtedy, gdy miałam przy sobie telefon. Świadomość, że w każdej chwili mogę zadzwonić do męża dodawała mi pewności siebie. W ramach „treningu” kilka razy wybrałam się do sklepu bez telefonu i o dziwo – nie doświadczyłam lęku. Każdy taki mały sukces dodawał mi pewności siebie i zmieniał moje psychiczne nastawienie do przeżywanych trudności. Zamiast snuć najgorsze przypuszczenia zaczęłam traktować moją chorobę jak rodzaj wyzwania. Jeśli uda mi się, to dobrze. Jeśli jednak doświadczę ataku paniki, to również świetnie. Będę miała okazję wypróbować techniki zaproponowane mi przez psychologa!
Bardzo pomógł mi też fakt, że pod wpływem leku przeciwdepresyjnego ustąpiła większość fizycznych objawów – kołatanie serca, przyśpieszony puls, wyrzuty adrenaliny, zawroty głowy, wymioty, drętwienie kończyn, nadciśnienie. Dzięki temu na własne oczy mogłam przekonać się, że wszystkie te objawy miały jedno podłoże – nerwicę lekową, a wszystko tak naprawdę „działo się w mojej głowie”. Obecnie czuję się dobrze i funkcjonuję normalnie. Wróciłam do pracy zawodowej. Wiem jednak, że było to możliwe tylko dzięki wsparciu kochających osób, zwłaszcza męża, oraz zrozumieniu ze strony otoczenia. Nie udałoby się to również, gdybym nie zaczęła otwarcie mówić o swoim problemie i nie zwróciła się o pomoc do psychiatry. Teraz wiem już, że nie ma w tym nic wstydliwego. Myślę natomiast ze współczuciem i żalem o tych wszystkich, którzy doświadczają podobnych problemów, lecz z różnych względów kryją się z nimi. Między innymi z myślą o nich zaczęłam pisać ten tekst. Nie jesteście odosobnieni. Jeśli poczujecie, że lęki zaburzają wasze codzienne funkcjonowanie, nie bójcie się porozmawiać o tym szczerze z bliskimi, udajcie się też na konsultację do lekarza psychiatry. Ja sama przekonałam się, że z nerwicą można wygrać.
Dodaj komentarz