Dziś już tylko niektórzy wiedzą, co łączyło ołówek i kasetę magnetofonową. Kiedy taśma została wciągnięta do magnetofonu – trzeba było ją jakoś z powrotem nawinąć. Pomagał w tym ołówek wetknięty w jedno z „oczek” kasety. Jedno jest pewne: w tamtych czasach żyło się w rytmie muzyki. Niektórzy twierdzą, że rynek muzyczny nigdy nie stał na tak wysokim poziomie jak wtedy. Przeboje zespołów takich jak Queen, Roxette, Pet Shop Boys, OMD, U2, Scorpions, Aerostmith – podbijały serca publiczności. Tych melodii po prostu… nie dało się przestać nucić.
Magnetofon, walkman i kaseta
Wtedy właściwie każdy miał magnetofon kasetowy i całą kolekcję kaset. Czasem ciężko pracowało się całe wakacje i odkładało pieniądze aby zdobyć taki wymarzony sprzęt. Muzyki słuchało się samemu albo ze znajomymi, właściwie na okrągło. Dzięki walkmanowi mogłeś zabierać ją ze sobą gdzie chciałeś, jak starego przyjaciela. Walkman – to było coś. Każdy miał swoje ulubione przeboje, ale było jeszcze coś – muzykę trzeba było w pewnym sensie „zdobywać”. Może dlatego wszyscy bardziej ją szanowali. Nowa kaseta, kupiona czy pożyczona od znajomych była wydarzeniem samym w sobie. Opatrzone pięknymi i pomysłowymi okładkami kasety wykonawców takich jak Whitney Houston czy Eric Clapton zawsze lądowały na honorowych miejscach.
Dzisiaj muzyka została zredukowana do dziesiątków czy nawet setek gigabajtów tła, którego nikt tak naprawdę nie słucha i nie docenia. Przy tym tle się biega, je posiłki, pracuje… ale rzadko kiedy tak naprawdę się go słucha. W tamtych czasach każdy utwór i album traktowało się z należytym namaszczeniem.
Muzyka towarzyszyła człowiekowi w dobrych i złych momentach życia. „Choć do mnie, pokażę Ci moją kolekcję kaset” – to zdanie wypowiedział chyba każdy chłopak do dziewczyny, która wpadła mu w oko. Muzyka stanowiła pewnego rodzaju wehikuł czasu. Zabierała Cię w różne momenty życia. Wystarczyło puścić określony utwór, aby odżyły wspomnienia. Te wspomnienia stanowiły pewną trudną do podrobienia unikalną wartość, muzyka „przechowywała” emocje.
W tym nieco archaicznym z dzisiejszego punktu widzenia sprzęcie było coś uroczystego. Dzisiaj wybierasz plik, klikasz myszką, odpalasz kolejną, liczącą sobie tysiące utworów „składankę”. Wtedy samo odnalezienie kasety na półce, umieszczenie jej w magnetofonie czy walkmanie – stanowiło pewnego rodzaju ceremonię, od której rozpoczynała się magiczna podróż w świat muzyki. Wtedy nawet cisza, wypełniona delikatnym sykiem sunącej taśmy miała znaczenie, była czymś więcej niż tylko oczekiwaniem na następny utwór. Nie mówiąc już o tym, że dźwięk zarejestrowany na analogowym nośniku cechował się niespotykaną głębią.
Magnetofon, kaseta, wzmacniacz, kolumny – to był generalnie rzecz biorąc awaryjny sprzęt. Ile razy trzeba było interweniować ze śrubokrętem w ręku… Ale oczywiście dało się to zrobić, ponieważ magnetofon czy walkman był na tyle nieskomplikowany, że tolerował takie amatorskie interwencje. To również miało swój niepodparty urok. Samo „grzebanie” w sprzęcie stanowiło pewnego rodzaju kultowe zajęcie. Każdy coś udoskonalał, podpinał, dokręcał. Musiałeś postarać się czasami, aby urządzenie w ogóle chciało grać. Muzyka stanowiła Twoją nagrodę, a kiedy dźwięki znów odżyły, czułeś, że warto było się męczyć.
Muzyka, która „zwyczajnie się podobała”
Jak to banalnie brzmi… ale przecież taka jest prawda! Muzyka powinna się podobać, a nie tak jak w dzisiejszych czasach stanowić tylko pisany na zamówienie produkt, który ma stanowić pole do popisu dla wykonawcy. „Dobra piosenka” – jak mawiał mój przyjaciel – „to taka, którą masz ochotę nucić przy goleniu i jadąc samochodem. Taka jest moja definicja”. I wiecie co? Myślę, że miał cholerną rację.
Dzisiaj mało kto potrafi czy po prostu ma ochotę nucić przeboje lansowane na wielkich festiwalach takich jak Eurowizja. Dla porównania piosenek zespołów takich jak Roxette, Pet Shop Boys, Ace of Base, Guns and Roses czy Modern Talking a także z nurtu euro dance: Captain Jack, Sash, Mr. President, Dr. Alban, Gigi D’Agostino, Sisqo, Loona … – po prostu nie dało się „wyrzucić z głowy”. To była świetna muzyka.
O genialnych wokalistach lat 90-tych trudno się pisze. Takich twarzy estrady było zbyt wiele i każdy z nas nosi w swoim sercu kogoś innego. Byli jednak tacy wokaliści, których znali i słuchali właściwie wszyscy, a jednym z nich był Michael Jackson. Nie wiem czy pamiętacie jego teledyski z początku lat 90-tych, kiedy było jeszcze w nich coś z atmosfery zbuntowanych slumsów. W jego muzyce wyczuwało się ten podskórny niepokorny rytm, który sprawiał, że serce po prostu musiało bić mocniej, a nogi same chciały tańczyć.
Powiem Wam jeszcze coś. To była w jakiejś mierze muzyka buntu. Chociaż tworzyli ją ludzie mający na swoich kontach miliony dolarów, to mówiła ona o tym wszystkim, co wtedy dla nas młodych było ważne – marzeniach, tęsknocie, buncie, rozpaczy czy miłości. Muzyka lat 90-tych miała w sobie coś romantycznego, i to dawało się usłyszeć nawet w dyskotekowych brzmieniach zespołów takich jak Pet Shop Boys czy Scorpions (nikt nie wiedział o co chodzi z tym Wind Of Change, ale nie miało to większego znaczenia:) . To były dźwięki płynące z samego dna duszy.
Muzyka lat 90-tych kreowała niesamowite imprezy. Chciałbym być dobrze zrozumiany, ale to była muzyka ociekająca tolerancją w najbardziej podstawowym, naturalnym i pozytywnym znaczeniu. Przy przebojach Modern Talking, Sabriny, Madonny czy Samanthy Fox dobrze bawili się wszyscy – bez wyjątku.
OK, czas na chwilę szczerości. Nie wiem czy też tak samo jak ja mieliście obawy przed pierwszą imprezą. Zastanawialiście się jak wypadniecie na parkiecie. Ta muzyka miała w sobie coś takiego, że gdy posłyszało się Los del Rio – Macareny, Aqua – Barbie Girl, Loony – Bailando, czy Scooter’a – How much is the fish – pierwsze lody z miejsca topniały, zaczynała się świetna impreza, podczas której chodziło tak naprawdę tylko o jedno – żeby każdy dobrze się bawił. Każdy tańczył tak, jak chciał i to było piękne. Chyba po raz pierwszy muzyka była dla ludzi, a nie ludzie dla muzyki.
Muzyka i styl
Każdy z nas miał swoje ulubione zespoły. Jednak słuchanie konkretnego zespołu to oczywiście tylko część muzycznego stylu lat 90-tych. Jak to zwykle bywa, muzyce towarzyszyła określona moda i styl bycia. Większość z nas starała się w jakimś stopniu naśladować sposób zachowania i strój muzycznych idoli – przynajmniej w takim stopniu w jakim dało się to robić, nie narażając się na szykany ze strony nauczycieli. Królowały przykrótkawe, skórzane, nierzadko nabijane ćwiekami kurtki. Bardziej „niepokorne”, gustujące w muzyce zespołów takich jak Nirvana czy Metallica dziewczyny nosiły na szyi skórzaną obrożę albo metalowy naszyjnik. Popularnym typem obuwia były kultowe „Martensy”. Wiele osób nosiło jednak po prostu niezobowiązujące trampki. Dość popularnym elementem stroju dziewczyn były odsłaniające pępek krótkie bluzki, co było systematycznie tępione w szkołach przez konserwatywne grono pedagogiczne.
Gdyby jednak spróbować sprowadzić wszystko do jednego mianownika – to chyba kluczem tego stylu była tolerancja połączona z buntem przeciwko wszystkiemu, co stara się wtłoczyć człowieka w sztywne ramy i odebrać mu indywidualność. Styl sceny muzycznej lat 90-tych cechował nie tylko pewnego rodzaju neoromantyzm, ale i bunt przeciwko totalitaryzmowi we wszelkiej postaci. Słychać to bardzo mocno w muzyce Pink Floydów, a szczególnie w ich kultowej płycie wszech czasów – „The Wall”. Tak, wiem, album został wydany w 1979 roku, lecz w latach 90-tych wszedł już na dobre do uznanej klasyki i słuchało się go po prostu na okrągło.
W tamtych czasach utwór muzyczny był nie tylko zlepkiem słów i nut. To często była pewnego rodzaju muzyczna opowieść, bardzo mocno zaangażowana w problemy świata w którym żyliśmy, niosąca ze sobą przesłanie. W „The Wall” Floydów mamy opowiedzianą właściwie całą historie życia człowieka, od narodzin, poprzez wcielenie do wojska, konfrontację z okrucieństwem czy wyzutym z uczuć seksem. To stanowiło pewnego rodzaju muzyczną opowieść.
Na dyskotekowych parkietach lat 90-tych królowały niezobowiązujące, skoczne i wpadające w ucho przeboje takie jak „Boys” Sabriny Salerno czy „Touch me!” Samanthy Fox. Nie było chyba nikogo, kto wtedy podpierałby ścianę. Słowo daję, myślałem wówczas, że już nikt nigdy nie skomponuje lepszej muzyki do tańca i chyba się nie myliłem… To były piosenki, które podobały się właściwie wszystkim, takie przy których mogły bawić się różne pokolenia.
Przeboje rozbrzmiewały właściwie wszędzie. W autobusie, samochodzie, u sąsiadki. Muzyka niejednokrotnie stawała się pretekstem do zawarcia nowych znajomości, nierzadko również o erotycznym zabarwieniu. W przeciwieństwie do współczesnych plików mp3 nie dało się przesłać kasety przez Internet, z resztą wtedy o Internecie jeszcze mało kto słyszał, a jeszcze mniej ludzi miało go u siebie w domu. Nie było więc wyjścia – by wymienić się kasetami magnetofonowymi, obejrzeć kolekcję kolegi czy koleżanki po prostu trzeba było się spotkać i porozmawiać. Właśnie tak, przy muzyce, często rodziły się przyjaźnie i namiętności.
Magia walkmanów szczególnie uwidaczniała się w kwestii słuchawek – często chłopak z dziewczyną dzielili się słuchawkami i każde z nich miało jedną w uchu. A ponieważ kabelek w słuchawkach był raczej dość krótki… może nie będziemy wchodzić w szczegóły. Walkman to był prawdziwy przebój. Muzykę mogłeś zabrać ze sobą na rower, na spacer, na wagary… i nie byłeś sam. Współczesne odtwarzacze mp3 to jednak nie do końca to samo. Kaseta magnetofonowa miała w sobie jakąś magię, coś z artefaktu, była przedmiotem, który po prostu się miało w kolekcji, a nie jedynie ulotnym bitowym plikiem zapisanym w pamięci elektronicznego urządzenia. Czasem koledzy i koleżanki ze szkoły mieli w swoich plecakach więcej kaset i baterii niż podręczników. Domyślacie się też pewnie, na co szło nasze kieszonkowe…
Koniec lat 90-tych to skok cywilizacyjny, mam na myśli anteny satelitarne ! Pierwszy kontakt z żywą muzyką, już nie tylko dźwięk ale i obraz. MTV, VIVA … muzyka na okrągło. Aż żal, że te kanały nie przetrwały do dziś w takiej formie w jakiej pamiętam je z tamtych lat. Reality show, debilne konkursy, … na muzykę nie ma tam już miejsca !
Show must go on
Wszystko przemija, lecz przedstawienie musi trwać, jak śpiewał Freddie Mercury. Choć kiedyś dla każdego z nas zgasną wszystkie światła, to magiczna muzyka lat 90-tych, której staliśmy się wówczas cząstką, będzie istnieć zawsze. Zanim to jednak nastąpi, ona nadal cały czas nam towarzyszy. Wystarczy tylko znaleźć chwilę spokoju, zamknąć oczy i uruchomić odtwarzacz. Ja mam jeszcze taki stary, na kasety. To mój mały, prywatny wehikuł czasu. Muzyka zabierze nas we wspomnienia i własną przeszłość, do chwil naszego życia, o których być może już tylko my pamiętamy.
Na koniec jeszcze jedno wspomnienie z tamtego okresu: moje ukochane radio z lat 90-tych – RDC. Do dziś nie mam pojęcia jak je ściągał mój odbiornik. Stał w jednym miejscu i nikt nie mógł go ruszyć, gdyż tracił zasięg fali. Liczne audycje prowadził Rafał Turowski – min „Statki„. Była to gra w jak sama nazwa mówi w statki, ludzie dzwonili i zgadywali położenie masztowców, jeśli zestrzelili wygrywali piosenkę. Rafał przesadnie często puszczał piosenkę Alphaville – Forever Young. I to jest moje osobiste wspomnienie z tamtych lat:
Niektórzy są jak woda, niektórzy są jak płomień
Niektórzy są melodią, a niektórzy są rytmem
Prędzej czy później wszyscy oni odejdą
Dlaczego nie zostaną młodzi?
Jest tak trudno się zestarzeć bez przyczyny.
Młodość jest jak diamenty w słońcu
A diamenty są wieczne.
Forever young, I want to be forever young ….
Dodaj komentarz