Przesiąknięty wilgocią wiatr smaga moje ciało wdzierając się w każdą wolną przestrzeń, powodując nieprzyjemne ciarki na plecach. Para z ust bucha niczym komin elektrociepłowni zaznaczając że jest kurewsko zimno, a ja muszę stać praktycznie w samym środku pola, widząc w oddali majaczący mały domek z wydobywającym się dymem z komina.
Na przestrzeni kilku kilometrów żadnego innego domostwa, żadnej innej aktywności ludzkiej oprócz kilku saren spoglądających na mnie z oddali. Dalej nie dam rady – samochód coraz trudniej toczy się po zaspach śnieżnych, a bez terenowego zawieszenia ni chuja podjechać bliżej.
Pozostaje albo się wycofać, albo brnąć w śniegu na piechotę zastanawiając się czy kłębiące się nade mną coraz ciemniejsze chmury nie zaczną napierdalać takim śniegiem, że w pół godziny zasypie mnie, samochód i całe to widoczne kurestwo przede mną w postaci ledwo widocznej, wydeptanej przez gumiaki ścieżki.
Rozglądam się wokoło jakbym chciał się upewnić czy na pewno dobrze robię pozostawiając tu swoje auto, czy przypadkiem nie wrzucić wstecznego i powolutku, z duszą na ramieniu wycofać się około jednego kilometra mając na uwadze, że zarówno z jednej strony jak i z drugiej strony kół mego wehikułu znajduje się przysypany śniegiem rów i zbyt mocne dodatnie gazu czy skręcenie kierownicą spowoduje, że wyląduje w tym wykopanym kurestwie pogrzebany co najmniej na najbliższe godziny, zamarzając i wołając o litość.
Odszedłem 20 metrów i ponownie spoglądam na samochód. Stoi i czeka pokrywając się cieniutką warstwą śniegu który ni stąd ni zowąd zaczął sobie leciutko padać, przykrywając śnieżną puchową kołderką zastaną wokół mnie rzeczywistość. Sarny spierdoliły już dawno do lasu jakby przeczuwając, że za chwilę pobyt w szczerym polu nie będzie należał do przyjemnych.
Ponownie spoglądam na ten majaczący w oddali domek i oceniam odległość na jakieś 500 albo 700 metrów pojebanej drogi zastanawiając się, ile czasu mi zajmie dotarcie do niego w śniegu i zimnym wietrze, który powoli zaczyna wygrywać z moim przycienkim płaszczykiem bez podpinki. Promocja była to kupiłem.
Kurwa, wszystko na promocji kupuje i na wyprzedażach bo inaczej nie da rady. Słońce chyli się ku zachodowi więc oceniam niczym jakiś Winetou że za około pół godziny zacznie się szarówka więc albo szybko zacznę przebierać swoimi krótkimi nóżkami w stronę chałupiny, albo wycofuję się i podejmę próbę dotarcia do niej kolejnego dnia, gdy warunki będą należały do bardziej znośniejszych.
Chuj, idę, jestem w końcu mężczyzną co to żadnej pracy się nie boi a śniegi mu nie straszne. Wkładam do uszu słuchawki bezprzewodowe, na telefonie zapodaje muzę która ma mnie zmotywować do szybkiego marszu. Słuchawki zakupiłem z myślą i postanowieniem noworocznym że zacznę biegać, ćwiczyć i podnosić hantle.
Takie standardowe, nowo-kurwa-roczne postanowienie, by oponę zrzucić z przegubu kręgosłupa, szczególnie powiększoną po świątecznym obżarstwie, gdzie co drugi Polak za punkt honoru stawia sobie że w święta będzie żarł, srał i odpoczywał po dwutygodniowych przygotowaniach. A co, gorszy nie jestem. „Bass-Bum-Car-Music-Audio-Mega” – leci składanka z podbitym basem i nakurwia mnie po uszach, dzięki czemu mogę choć trochę przytłumić swoje myśli, choć nie ukrywam że przed oczami w mej wyobraźni pojawiło się stado wilków, oczywiście zgłodniałych i spragnionych by zatopić swe zębiska w moich lekko napuchniętych udach.
Przecież gdyby zaatakowało mnie tu stado wściekłych i wyliniałych przerośniętych pudli, pewnie po kilku dniach by mnie znaleźli, bo nie wierze że ci w tej chałupince w jakiś szczególny sposób zainteresowaliby się truchłem leżącym w oddali i rozszarpywanym przez coraz to niżej usytuowane w łańcuchu pokarmowym żyjątka.
Na wiosnę by mnie odkopali spod brei śnieżnej, gdy stopniały śnieg odsłoniłby rdzewiejący wrak mojego samochodu i ktoś by się domyślił by pochodzić wokoło, a z dużą dozą prawdopodobieństwa właściciel znajdzie się gdzieś w pobliżu, użyźniając glebę i będąc pokarmem dla wszelkiego rodzaju polnego robactwa.
Zaczyna być mi zimno w stopy, zapewne to efekt butów skóropodobnych na wyprzedaży w trzyliterowym sklepie, które miały grzać, ocieplać, masować i powodować że stopa się pocić nie będzie. Jak na razie czuję drętwiejące palce u nóg i zastanawiam się, czy aby przypadkiem pod pokrywą śnieżną po której tak pewnie staram się stąpać nie znajduje się jakaś dziura w którą nie wpadnę i w najlepszym przypadku nie skręcę sobie nogi.
A może jest tu przysłonięta tym białym kurestwem jakaś studzienka, bez włazu i pokrywy w którą pewnie zaraz się wjebię i umrę, tak po prostu umrę skręcając sobie uprzednio kark. Spadając w dół będę oczywiście machał swoimi łapkami w powietrzu starając się złapać czegokolwiek by nie wylądować na dole, ale trudy to będą daremne, bo mój los przypieczętowany będzie w tej studzience.
Ot, znajdzie mnie ktoś kiedyś i napisze na klepsydrze że poległ na polu chwały wykonując sumiennie i z zamiłowaniem swoją pracę. A ja taki wykrzywiony z przetrąconym kręgosłupem będę leżał nieruchomo, sparaliżowany i będę zastanawiał się po jaką cholerę wysiadłem z tego samochodu. Albo jeszcze inaczej, dotrę do tej lepianki a tam psychopata zaatakuje mnie piłą spalinową jak w filmie „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Powiesi mnie za nogi przy suficie i będzie powoli odcinał po kawałeczku z mojego ciała.
Oczywiście odcięte kawałki będzie wrzucał na rozgrzaną do czerwoności w rogu pomieszczenia patelnię, by wytopić słoninkę z moich otłuszczonych ramionek. A ja zalewając się krwią będę błagał go o litość i zapewne zastanawiać się będę że jednak śmierć z przetrąconym kręgosłupem w tej studzience to jednak byłoby wybawienie. Psychopata oczywiście będzie miał popsute zęby i śmierdzieć będzie od niego tanim winem i papierosami zrobionymi ze skrętów, szyderczo będzie machał mi piłą przed oczami ciesząc się z okazji poznania tak zajebistej osoby jak ja.
Zimno mi w ręce, staram się je rozgrzać trzymając je w kieszeniach spodni. Na chwilę pomaga, lecz przez to mój płaszczyk nie leży na mnie jak trzeba i kolejne połacie wiatru świdrują mi pod materiałem. Tak źle i tak niedobrze, ale jeszcze jakieś dwieście metrów i dotrę do obejścia. Spoglądam do tyłu by ocenić jak daleko jestem od swojego samochodu i czy miałbym szansę na ucieczkę gdyby nagle jednak naprawdę psychopata wyskoczył z tej chałupinki i zaczął mnie gonić.
Ciężko będzie, kondycja nie ta, śnieg na glebie, przemoczone buty, pozostanie tylko samoobrona. Albo nie, jak mnie napadnie będę palił głupa, albo jeszcze lepiej – przygłupa. Powiem mu że przyszedłem spisać licznik od gazu. Jak mi odpowie że nie ma gazu i w ogóle nie ma żadnych liczników, to udam że patrzę w swoje dokumenty i przeproszę za pomyłkę, powiem że w elektrowni się pomylili, że mają bałagan w wodociągach i takie tam. Może się zlituje nad tym stojącym przygłupem i puści wolno, w końcu niepełnosprawnym trzeba współczuć i takie tam.
Mogłem załatwić sobie legitymację rencisty i machnąć mu przed oczami że jednak coś ze mną naprawdę jest nie tak, że merdnięty jestem, klepki mi się poprzestawiały i gazu szukam w szczerym polu. O właśnie, powiem mu że gazu łupkowego szukam, na zwiady mnie przysłali z elektrowni czy tu łupki gdzieś się nie walają po polu. Uwierzy, a jak nie to pomyśli żem głupek, bo kto normalny w taką pogodę lazłby po polu pełnym śniegu. A właśnie, śnieg. Jak na złość zaczyna napierdalać coraz mocniej, jakoś tak ciemniej się zrobiło, mniej widocznie.
Samochód mój zaczyna jakby zlewać się z otoczeniem, staje się elementem tła, który coraz trudniej odróżnić od zaistniałych okoliczności przyrody. Płaszczyk mój pokrył się białym puszkiem a moje stopy utraciły chyba już wszystkie palce, które odpadły jak ukruszone sopelki lodu i turlają się swobodnie w środku buta.
Przesiąknięty wilgocią wiatr smaga moje ciało wdzierając się w każdą wolną przestrzeń, powodując nieprzyjemne ciarki na plecach. Para z ust bucha niczym komin elektrociepłowni zaznaczając że jest kurewsko zimno, a ja muszę stać praktycznie w samym środku pola, widząc w oddali majaczący mały domek z wydobywającym się dymem z komina. Na przestrzeni kilku kilometrów żadnego innego domostwa, żadnej innej aktywności ludzkiej oprócz kilku saren spoglądających na mnie z oddali.
Dalej nie dam rady – samochód coraz trudniej toczy się po zaspach śnieżnych, a bez terenowego zawieszenia ni chuja podjechać bliżej. Pozostaje albo się wycofać, albo brnąć w śniegu na piechotę zastanawiając się czy kłębiące się nade mną coraz ciemniejsze chmury nie zaczną napierdalać takim śniegiem, że w pół godziny zasypie mnie, samochód i całe to widoczne kurestwo przede mną w postaci ledwo widocznej, wydeptanej przez gumiaki ścieżki.
Rozglądam się wokoło jakbym chciał się upewnić czy na pewno dobrze robię pozostawiając tu swoje auto, czy przypadkiem nie wrzucić wstecznego i powolutku, z duszą na ramieniu wycofać się około jednego kilometra mając na uwadze, że zarówno z jednej strony jak i z drugiej strony kół mego wehikułu znajduje się przysypany śniegiem rów i zbyt mocne dodatnie gazu czy skręcenie kierownicą spowoduje, że wyląduje w tym wykopanym kurestwie pogrzebany co najmniej na najbliższe godziny, zamarzając i wołając o litość.
Odszedłem 20 metrów i ponownie spoglądam na samochód. Stoi i czeka pokrywając się cieniutką warstwą śniegu który ni stąd ni zowąd zaczął sobie leciutko padać, przykrywając śnieżną puchową kołderką zastaną wokół mnie rzeczywistość. Sarny spierdoliły już dawno do lasu jakby przeczuwając, że za chwilę pobyt w szczerym polu nie będzie należał do przyjemnych.
Ponownie spoglądam na ten majaczący w oddali domek i oceniam odległość na jakieś 500 albo 700 metrów pojebanej drogi zastanawiając się, ile czasu mi zajmie dotarcie do niego w śniegu i zimnym wietrze, który powoli zaczyna wygrywać z moim przycienkim płaszczykiem bez podpinki. Promocja była to kupiłem. Kurwa, wszystko na promocji kupuje i na wyprzedażach bo inaczej nie da rady.
Słońce chyli się ku zachodowi więc oceniam niczym jakiś Winetou że za około pół godziny zacznie się szarówka więc albo szybko zacznę przebierać swoimi krótkimi nóżkami w stronę chałupiny, albo wycofuję się i podejmę próbę dotarcia do niej kolejnego dnia, gdy warunki będą należały do bardziej znośniejszych. Chuj, idę, jestem w końcu mężczyzną co to żadnej pracy się nie boi a śniegi mu nie straszne. Wkładam do uszu słuchawki bezprzewodowe, na telefonie zapodaje muzę która ma mnie zmotywować do szybkiego marszu. Słuchawki zakupiłem z myślą i postanowieniem noworocznym że zacznę biegać, ćwiczyć i podnosić hantle.
Takie standardowe, nowo-kurwa-roczne postanowienie, by oponę zrzucić z przegubu kręgosłupa, szczególnie powiększoną po świątecznym obżarstwie, gdzie co drugi Polak za punkt honoru stawia sobie że w święta będzie żarł, srał i odpoczywał po dwutygodniowych przygotowaniach. A co, gorszy nie jestem. „Bass-Bum-Car-Music-Audio-Mega” – leci składanka z podbitym basem i nakurwia mnie po uszach, dzięki czemu mogę choć trochę przytłumić swoje myśli, choć nie ukrywam że przed oczami w mej wyobraźni pojawiło się stado wilków, oczywiście zgłodniałych i spragnionych by zatopić swe zębiska w moich lekko napuchniętych udach.
Przecież gdyby zaatakowało mnie tu stado wściekłych i wyliniałych przerośniętych pudli, pewnie po kilku dniach by mnie znaleźli, bo nie wierze że ci w tej chałupince w jakiś szczególny sposób zainteresowaliby się truchłem leżącym w oddali i rozszarpywanym przez coraz to niżej usytuowane w łańcuchu pokarmowym żyjątka.
Na wiosnę by mnie odkopali spod brei śnieżnej, gdy stopniały śnieg odsłoniłby rdzewiejący wrak mojego samochodu i ktoś by się domyślił by pochodzić wokoło, a z dużą dozą prawdopodobieństwa właściciel znajdzie się gdzieś w pobliżu, użyźniając glebę i będąc pokarmem dla wszelkiego rodzaju polnego robactwa. Zaczyna być mi zimno w stopy, zapewne to efekt butów skóropodobnych na wyprzedaży w trzyliterowym sklepie, które miały grzać, ocieplać, masować i powodować że stopa się pocić nie będzie.
Jak na razie czuję drętwiejące palce u nóg i zastanawiam się, czy aby przypadkiem pod pokrywą śnieżną po której tak pewnie staram się stąpać nie znajduje się jakaś dziura w którą nie wpadnę i w najlepszym przypadku nie skręcę sobie nogi. A może jest tu przysłonięta tym białym kurestwem jakaś studzienka, bez włazu i pokrywy w którą pewnie zaraz się wjebię i umrę, tak po prostu umrę skręcając sobie uprzednio kark.
Spadając w dół będę oczywiście machał swoimi łapkami w powietrzu starając się złapać czegokolwiek by nie wylądować na dole, ale trudy to będą daremne, bo mój los przypieczętowany będzie w tej studzience. Ot, znajdzie mnie ktoś kiedyś i napisze na klepsydrze że poległ na polu chwały wykonując sumiennie i z zamiłowaniem swoją pracę. A ja taki wykrzywiony z przetrąconym kręgosłupem będę leżał nieruchomo, sparaliżowany i będę zastanawiał się po jaką cholerę wysiadłem z tego samochodu.
Albo jeszcze inaczej, dotrę do tej lepianki a tam psychopata zaatakuje mnie piłą spalinową jak w filmie „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Powiesi mnie za nogi przy suficie i będzie powoli odcinał po kawałeczku z mojego ciała. Oczywiście odcięte kawałki będzie wrzucał na rozgrzaną do czerwoności w rogu pomieszczenia patelnię, by wytopić słoninkę z moich otłuszczonych ramionek.
A ja zalewając się krwią będę błagał go o litość i zapewne zastanawiać się będę że jednak śmierć z przetrąconym kręgosłupem w tej studzience to jednak byłoby wybawienie. Psychopata oczywiście będzie miał popsute zęby i śmierdzieć będzie od niego tanim winem i papierosami zrobionymi ze skrętów, szyderczo będzie machał mi piłą przed oczami ciesząc się z okazji poznania tak zajebistej osoby jak ja.
Zimno mi w ręce, staram się je rozgrzać trzymając je w kieszeniach spodni. Na chwilę pomaga, lecz przez to mój płaszczyk nie leży na mnie jak trzeba i kolejne połacie wiatru świdrują mi pod materiałem. Tak źle i tak niedobrze, ale jeszcze jakieś dwieście metrów i dotrę do obejścia.
Spoglądam do tyłu by ocenić jak daleko jestem od swojego samochodu i czy miałbym szansę na ucieczkę gdyby nagle jednak naprawdę psychopata wyskoczył z tej chałupinki i zaczął mnie gonić. Ciężko będzie, kondycja nie ta, śnieg na glebie, przemoczone buty, pozostanie tylko samoobrona.
Albo nie, jak mnie napadnie będę palił głupa, albo jeszcze lepiej – przygłupa. Powiem mu że przyszedłem spisać licznik od gazu. Jak mi odpowie że nie ma gazu i w ogóle nie ma żadnych liczników, to udam że patrzę w swoje dokumenty i przeproszę za pomyłkę, powiem że w elektrowni się pomylili, że mają bałagan w wodociągach i takie tam. Może się zlituje nad tym stojącym przygłupem i puści wolno, w końcu niepełnosprawnym trzeba współczuć i takie tam.
Mogłem załatwić sobie legitymację rencisty i machnąć mu przed oczami że jednak coś ze mną naprawdę jest nie tak, że merdnięty jestem, klepki mi się poprzestawiały i gazu szukam w szczerym polu. O właśnie, powiem mu że gazu łupkowego szukam, na zwiady mnie przysłali z elektrowni czy tu łupki gdzieś się nie walają po polu.
Uwierzy, a jak nie to pomyśli żem głupek, bo kto normalny w taką pogodę lazłby po polu pełnym śniegu. A właśnie, śnieg. Jak na złość zaczyna napierdalać coraz mocniej, jakoś tak ciemniej się zrobiło, mniej widocznie. Samochód mój zaczyna jakby zlewać się z otoczeniem, staje się elementem tła, który coraz trudniej odróżnić od zaistniałych okoliczności przyrody. Płaszczyk mój pokrył się białym puszkiem a moje stopy utraciły chyba już wszystkie palce, które odpadły jak ukruszone sopelki lodu i turlają się swobodnie w środku buta.
I gdy już tak jestem przy uchylonej furtce, gdy od chałupinki dzieli mnie nie mniej niż 20 metrów, wychodzi z niej postać, na oko 40-letnia i rzecze:
– Aleś pan drogę wybrał, z drugiej strony jest asfalt, niedawno pług przejeżdżał.
Że też szkoda że jednak tego karku nie skręciłem.
Skopiował Ci się dwa razy tekst jednocześnie nie ma to znaczenia, podoba mi się baaardzo😀
Wskazówka do autora: formatuj proszę tekst, tak 1-2 zdania na paragraf. Czytanie takiego bloku tekstu to mordęga