Od jakiegoś czasu chodził za mną alkohol. Oczywiście nie w sensie dosłownym. Ale już zacząłem mieć najgorsze myśli o tym, by swój żal chociaż raz zatopić w zimnej wódce. Nie robiłem tego. Czemu? Instynktownie czułem, że to będzie gwóźdź do trumny i dla naszego małżeństwa i dla mnie samego. Dlaczego zatem miałbym stracić wszystko, chociaż i tak czułem się przegrany. Nie powiem, że jednak nie biłem się z myślami, czy nie zebrać się w sobie i zejść do pobliskiego spożywczaka, by kupić sobie pół litra. Nie wiem co mnie powstrzymywało, oprócz resztki rozumu. Na pewno nie Bóg, bo dla mnie on już przestał istnieć.
Moje myśli kłębiły się wokół wódki, koło czegoś, co mogłoby mi dać natychmiastowe ukojenie lub zapomnienie. Moje czarne myśli zaczęły coraz częściej krążyć wokół tego, by po prostu odebrać sobie życie. Skoro nie ma Boga, nie ma też nieba i piekła. Skoro nie ma tych dwóch światów, to pod żadnym pozorem nie możemy mówić o tym, że ja trafię do tego gorszego, jeśli popełnię samobójstwo. Moje życie, przestało mieć jakikolwiek sens. A jednak, nie potrafiłem ani zakończyć swojej egzystencji, ani też pójść na dół do sklepu po wódkę. Czułem ogarniającą mnie nie moc. Mogłem tak skończyć, wpędzić się w agonię, nie robiąc kompletnie nic. Tylko dlaczego od leżenia i patrzenia w sufit lub w ścianę, śmierć nie raczy nadejść?
Nie wiem, jak długo jeszcze rozmyślałem nad swoim życiem, które szło ku upadkowi. Zamknąłem oczy i powoli odpływałem w sen. W mieszkaniu już dawno było ciemno i spokojnie. Jedynie czasami było słychać krzyki z ulicy, bądź przejeżdżający samochód. Przestałem na te dźwięki zwracać uwagę. Zmęczony życiem, zmęczony swoimi myślami, tym, że nie mam siły na powstanie z tego łóżku zacząłem zasypiać…
Znalazłem się w otoczeniu jakiejś dziwnej zabudowy. Niewielkie domki, które również szybko zaczęły znikać z horyzontu, jaki był objęty moim wzrokiem. Znalazłem się na dziwnej drodze, niby piaszczystej, ale tak suchej, która przypominała polną, po wieloletniej suszy. Dokoła rozsiewała się bardzo rzadka roślinność, raczej nie typowa dla Polski. Szedłem tą zakurzoną drogą przed siebie. Nagle stanąłem. Zauważyłem stojącą na środku drogi malutką dziewczynkę, która była ubrana w chabrową sukienkę. Miała blond loczki. Patrzyła na mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami. Była podobna do Joanny. Im bardziej przyglądałem się jej, tym bardziej przypominała mi moją żonę.
– Łucja – wykrzyknąłem niepewnie.
Dziewczynka uśmiechnęła się radośnie i zaczęła biec w moją stronę.
– Łucja! Córeczko! – byłem już pewien, że to jest ona!
Przytuliłem moją małą kruszynkę. Była śliczna. Wspaniała. Gdy ją podniosłem na rękach, miałem wrażenie, że jest leciutka jak piórko, nic nie ważyła. Całowałem ją po policzkach, dłonią gładziłem złote loczki. Dziewczynka śmiała się na głos. Byłem szczęśliwy i ona chyba też. Nie wiem ile trwała ta wspaniała chwila. Nie mam pojęcia, ale to była pełnia szczęścia. Od chwili, gdy dowiedziałem się, że Łucja pojawi się na świecie, nie pamiętam takiej chwili przepełnionej miłością, radością, szczęściem i spokojem. Pozytywna mieszkanka uczuć w ciągu kilku sekund, może minut, szybko się skończyła.
Mała dziewczynka, moja kochana córeczka w pewnym momencie spoważniała. Spojrzała na mnie i zaczęła mi się wyrywać z rąk. Gdy ją próbowałem przytrzymać, jakoś uspokoić, widziałem, jak jej twarzyczka robi się niespokojna. Usta ułożyły się w podkówkę, a w oczach stanęły łezki. Wypuściłem ją z rąk, stawiając delikatnie na ziemi. Dziewczynka spojrzała na mnie ze smutkiem. Nie wiedziałem co się dzieje.
Nagle, na drodze przed nami pojawiło się coś bardzo jasnego. Niczym oślepiający obłok. Łucja obejrzała się w tamtą stronę i szybko na jej twarzy ponownie zagościł uśmiech. Tym razem był on tak piękny, że nie jestem w stanie go sobie ponownie wyobrazić. Był wspaniały. Niesamowity i spokojny jednocześnie. Łucja zaczęła biec w stronę oślepiającego obłoczka. Widziałem na jej twarzy radość i…. dojrzałe szczęście? Nie potrafię tego opisać.
Jedno jest pewne – ona chciała tam pójść za wszelką cenę, a ja nie mogłem jej w żaden sposób zatrzymać.
– Łucja! – wykrzyknąłem za jej plecami.
Ona tylko obejrzała się w moja stronę, po czym pokazała mi palcem obłoczek. Machnęła ręką, jakby chciała, bym za nią tam poszedł. Stałem jak wyryty. Nie potrafiłem zrobić żadnego kroku. Jak wtedy w szpitalu. Nie umiałem podjąć decyzji. Wolałem zostać w bezpiecznym miejscu.
Obudziłem się zlany potem.
– Łucja! Łuuuucjaaaa!!!! – zacząłem krzyczeć na cały dom.
Joanna przerażona przybiegła do mnie. Stała w drzwiach, bała się przejść przez próg.
– Widziałem Łucję! Jest taka śliczna. Taka kochana, taka uśmiechnięta i…. i taka szczęśliwa. Przepadła, nie umiałem jej zatrzymać. – zacząłem łkać.
Żona niepewnie usiadła na brzegu łóżka, na którym spałem.
– To był tylko sen, spróbuj zasnąć.
– Czy Ty słyszysz? Widziałem Łucję. Widziałem naszą kruszynkę. Była taka podobna do Ciebie – patrzyłem na moją żonę, pragnąc by mi uwierzyła. By przyznała mi, że mówię prawdę. By zadała jakieś pytanie.
– Spróbuj zasnąć – Joanna zagryzając wargi, wypowiedziała jeszcze raz do mnie tę mantrę, która potwierdzała jedynie jej zdanie – nie wierzyła mi, że widziałem naszą córeczkę.
Kolejne dni były inne od poprzednich. Wygramoliłem się z łóżka. Dostałem jakąś energię. Pierwszy raz od wielu tygodni wyszedłem z domu. Ostre słońce oślepiało moje oczy. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Do pracy raczej nie miałem po co wracać. Wiedziałem, że czeka na mnie cały czas te samo stanowisko, ale nie chciałem widzieć na sobie tych spojrzeń pełnych politowania.
Kręciłem się ulicami miasta. Moja żona zaczęła powoli ze mną rozmawiać, myśląc, że wracam do życia. Moje myśli jednak krążyły wokół tego, jak znaleźć sposób, by znowu znaleźć moją Kochaną Łucję. Wiedziałem, że ona jest, że ona istnieje. Ale jak znaleźć klucz, by się do niej przedostać. Ta wiadomość od niej, w czasie snu sprzed kilku nocy, dawała mi ogromną nadzieję, że mogę ją znaleźć.
Przechodziłem obok starego kościoła w naszym mieście. Nie wiem co mnie tknęło, by wejść do środka. Poczułem ogromny chłód przeszywający moje ciało, aż do kości. Rozejrzałem się dookoła. Było pusto. Moją uwagę skupiły tylko piękne witraże. Przez kolorowe szkiełka wpadały niesamowite promienie słoneczne. Czuć już było babie lato. Pierwsze początki jesieni. Ciepłe kolory jednak nie umiały rozgrzać zimnego powietrza. Na witrażach znajdowała się droga krzyżowa. Naprawdę była dziełem sztuki. Ktoś musiał się napracować, żeby ją wykonać. Posiedziałem jeszcze tak chwilę, po czym postanowiłem wyjść, by zawrócić w kierunku domu.
Przy wyjściu z kościoła, spojrzałem w prawo. Mignęło mi coś przed oczami. Zamknąłem powieki, wziąłem jeden głęboki wdech. Podszedłem w kierunku gabloty, w której wisiał duży plakat. Na plakacie znajdowała się droga z mojego snu. Taka sama, taka wysuszona polna droga, wokół której prawie nie było roślinności. Moje serce zaczęło bić jak szalone. Miałem wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z klatki piersiowej.
Pielgrzymka rowerowa do Santiago. Plakat przedstawiał propozycję wzięcia udziału w wyprawie do Hiszpanii, szlakiem świętego Jakuba, Camino de Santiago. Zerknąłem do wnętrza kościoła. Witraż wiszący za krzyżem, nad samym ołtarzem, dzięki promieniom słonecznym, niemalże cały się ozłocił i pojaśniał. Poczułem się nieswojo. To chyba jakaś zabawa. To chyba, jakieś nieporozumienie. Nie mogło mi się przyśnić coś realistycznego, czego sam nigdy wcześniej nie widziałem.
Pobiegłem jak najszybciej do domu. Chciałem uciec przed swoimi myślami. Sam zacząłem wątpić w to co mi się przyśniło. Znowu zamknąłem się w pokoju, z dala od żony. Już niczego nie rozumiałem. Nie usiedziałem długo w jednym miejscu. Czułem się jakbym wziął jakiś narkotyk na pobudzenie. To nie mogło dziać się naprawdę!
Szybko włączyłem komputer i zacząłem szukać informacji na temat tego szlaku. On naprawdę istniał. Ten sen, ten plakat, to jest prawda. Ten szlak istnieje. Skoro on istnieje, to ja tam znajdę swoją córkę!
Jest Bóg i jest Niebo- przecież gdzieś idą umarli …