Wychodząc w kierunku oceanu, chcąc się z nim pożegnać, przeszyło mnie coś dziwnego. Coś niesamowitego. Zwróciłem odruchowo oczy w kierunku horyzontu, w którym odpłynęła część mnie i Łucja. To co zobaczyłem zaparło dech w piersiach. Piękna tęcza. Wspaniała siedmiokolorowa, wyraźna tęcza, niczym prowadząca do skarbca przepełnionego złotem. Nad nią i pod nią nie było ani jednego obłoczka. Żadnego deszczu. Tylko ona. Taka dostojna, piękna. Mógłbym się w nią wpatrywać przez całą wieczność.
Ten zachwyt. Ten spokojny zachwyt, to pierwsza emocja, jaka mi zaczęła towarzyszyć od chwili kiedy, kiedy to wszystko się stało. Mała łza spływała mi po policzku. Czułem spokój. Tak moja kochana Łucja, jest tutaj gdzieś. Jest szczęśliwa. Inaczej nie było tej tęczy.
– Perdone, donde esta la…
Spojrzałem gwałtownie na stojącego przede mną mężczyznę. Nie dowierzałem własnym oczom i uszom. On się do mnie odzywał. Jak to, przecież przez kilka dni temu, byłem jak powietrze.
– Perdone – wykrzyknąłem w jego kierunku i pobiegłem z powrotem do klifowego wybrzeża.
– Co to ma wszystko znaczyć? – mruknąłem sam do siebie.
Rozejrzałem się dookoła. Wokół mnie robiło się coraz więcej turystów. Nikt jednak nie zachwycał się tęczą. Czyżby pomieszały mi się już wszystkie zmysły? Im jednak bardziej zatapiałem się w słodkich kolorach, tym większą błogość odczuwałem. Już wiedziałem. Moja Łucja znalazła ojca, ja znalazłem córkę. Już wiemy, że jesteśmy, że się spotkamy na pewno. Ale jeszcze nie czas. Nie teraz. Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, zobaczę ją ale tym razem będę czuł szczęście i spokój. Najwyższa pora wracać do żony i opowiedzieć jej o tym niesamowitym spotkaniu. O tym, że kiedyś wszyscy spotkamy się w jednym miejscu.
K O N I E C
Czyli, jak rozumiem wszystko się dobrze skończyło … w sumie …