Dariusz Topczyński prowadził zakład pogrzebowy „Ostania nadzieja”. Podobała mu się ta nazwa, kręciła go. – Szybko łatwo i treściwie – tłumaczył co mniej zorientowanym. Na rynku usług pogrzebowych panuje od dawna duża konkurencja. Na szczycie są firmy, które mają układy w parafiach, kontakty ze szpitalami, pogotowiem. Czasem jedna czy dwie sekundy znaczy zysk rzędu 10 tysięcy. W tym biznesie liczy się szybkość. Kto pierwszy dotrze do rodziny zmarłego, ten ma spore szanse, na pozyskanie klienta. Topczyński miał układy na samej górze. Mała nic nie znacząca firma spod Białegostoku otrzymywała najbardziej intratne zlecenia z samej kurii. Weterani, politycy, ludzie zasłużeni… każdy kiedyś umrze. Komu rodziny mają zaufać jak nie hierarchom kościoła? No właśnie ! I tak, jego „Ostatnia nadzieja” stała się wiodącym zakładem pogrzebowym na podlaskim rynku.
Tego dnia Topczyński otrzymał sms-a od księdza Józefa Kozła z Fundacji „Moja rodzina”. „Cmentarz na kresach, ciało w kaplicy nazaretanek, dzisiaj o 17:00 po nabożeństwie”. Treść wiadomości była jasna. Miał nie pytać. Jego zadanie to odebrać trumnę ze zwłokami po nabożeństwie i zawieść nocą na cmentarz pod granicę z Białorusią na mały cmentarzyk nieistniejącej już rzymskokatolickiej parafii. Próby głębszej analizy pochówków zawsze sprowadzały się do niewiadomych wniosków. Kim są denaci? Może były to osoby opętane, o których zapomniała nie tylko rodzina ale i cały świat? Topczyński nie chciał znać prawdy. Taki pochówek to 25 tysięcy. Dostawał gotową trumnę ze zwłokami, nie musiał ani myć trupa ani go ubierać, czegóż chcieć więcej?
Karawan podjechał punktualnie o 17:00 pod klasztor Sióstr Nazaretanek. W kaplicy trwało nabożeństwo żałobne celebrowane przez Jego Ekscelencję Biskupa. W ławkach siedziały wyłącznie zakonnice. Nie było rodziny ani osób bliskich. Trumna stała na katafalku zamknięta. Nigdzie ani kwiatów, ani żadnej tabliczki mogącej wskazywać na tożsamość zmarłego. Po odmówieniu różańca kończącego ceremonię, do kaplicy weszło czterech ubranych na czarno w eleganckich garniturach mężczyzn. Chwyciło trumnę i wyniosło ją do karawanu. Nikt trumny nie odprowadzał. Kaplica została natychmiast zamknięta, gdy mężczyźni ją opuścili.
Przed godzina 19:00 karawan dotarł do miejscowości Jałówka. Do granicy państwa dzieliło ich zaledwie 500 metrów. Wyniesiono trumnę z samochodu i poniesiono na cmentarzyk. Od lat 60-tych nikt tu nikogo nie chował. Cmentarz zarastał chwastami. Pojawiły się młode brzózki, które uparcie wkraczały na zakazany teren. Podczas transportu mężczyźni przebrali się, chwycili za kilofy i szpadle. Kopali dół pod nowy grób. Ziemia była piaszczysta, szło im to sprawnie. Pomimo, iż wszystko co tu robili było legalne, co raz któryś z pracowników zakładu pogrzebowego rozglądał się po okolicy czy nikt ich nie obserwuje. Przed nocą wszystko było gotowe. To dziewiąty grób, który przygotowali w ciągu kilku ostatnich lat. Bezimienne drewniane krzyże jeszcze przez jakiś czas będą zaświadczać o mogiłach. Za dziesięć może dwadzieścia lat drewniane krzyże zjedzone przez korniki, naruszone przez zjawiska atmosferyczne znikną, a mogiły porośnie roślinność, krzaki lub nawet drzewa. Taki ich los. Nikt nigdy nie dowie się kogo tu pochowano.
Karawan mknął w drodze powrotnej. Mężczyźni siedzieli w skupieniu. Widzieli już tak wiele, ale pochówki w Jałówce zawsze napawały ich jakimś smutkiem. Każdy miał swoje życie, to była tylko ich praca. A jednak… coś kuło w ich sercach. I to bardzo mocno!
Dodaj komentarz