Siedział za kierownicą starego forda focusa. Auto pomimo że leciwe, bo liczące blisko 20 lat, w dalszym ciągu doskonale się spisywało. Owszem, tapicerka na fotelach była wytarta, gdzieniegdzie materiał był mocno postrzępiony, a kierownica zdarta od twardej skóry na jego dłoniach. Kochał ten samochód. Nie wstydził się śladów korozji na błotnikach, ani tego, że auto nie spełnia już współczesnych norm jakości spalin. Nie zamierzał nim wyruszać w podróże na Zachód Europy. Kochał samotność i nocne jazdy po pustych drogach, prowadzących przez odludzia Polski. Koledzy w pracy, rodzina i wszyscy znajomi przekonywali go, aby w końcu zmienił „tego grata” na coś nowszego. Bardziej stylowego. Współczesnego.
To prawda, było go stać aby kupić sobie nowy wóz. Wypasiony. Z wszystkimi możliwymi udogodnieniami. I to za gotówkę. Ale nie chciał. Nie potrzebował. Nie potrafił się odkochać od swojego poczciwego fordka. Nikt tego nie rozumiał. Traktowali go trochę jak nieszkodliwego dziwaka ze swoimi fanaberiami. Nikt z nich nie wiedział, że jego samochód był dla niego czymś więcej, niż tylko kupą złomu. Gdyby to rzeczywiście była tylko zimna maszyna, wypełniona olejem i paliwem, już dawno by się z nią pożegnał i zamienił na coś szybszego, wygodniejszego i bezpieczniejszego. Samochód jednak żył. Miał duszę. Rozmawiał z nim.
Pewnie uznacie go za wariata. Kto normalny sądzi, że jego samochód żyje? Owszem, kierowcy często nadają imiona swoim autom, ale to raczej typowe i nikt nie traktuje tego zbyt poważnie. On jednak RZECZYWIŚCIE rozmawiał ze swoim samochodem. Sąsiedzi często widzieli, jak godzinami przesiaduje w zaparkowanym na podjeździe focusie. O różnych porach. Weekendami od późnego wieczora do nocy, z kolei w tygodniu po godzinę lub dwie, kiedy wracał autem z pracy. Co wtedy robił? Opinie są sprzeczne. Niektórzy widzieli jak mówił do siebie. Inny zaobserwowali że kładł głowę na kierownicy, czule ją głaskając. Jedno było pewne. Ten samochód był dla niego rzeczywiście czymś ważnym
Nie żałował na niego pieniędzy. Serwis olejowy wykonywał co 5000 km, co w jego przypadku oznaczało 2 miesiące jazdy. Dbał o serce auta jak o najbliższą sobie osobę. Auto, pomimo że miało już swoje lata, w dalszym ciągu obsługiwali mechanicy z najdroższego ASO w regionie. Silnik, mimo że teoretycznie już nie powinien działać, w dalszym ciągu pracował równo, wydając przy tym ciche mruczenie. Płynnie wkręcał się na najwyższe obroty, dynamicznie przyspieszając i każdorazowo wbijając kierowcę w fotel.
Były takie dni, kiedy niezależnie od pory, musiał udać się do swojego samochodu. Otwierał drzwi, siadał w fotelu i mechanicznie zapinał pasy. Nie wiedział dokąd pojedzie, ale wiedział że czeka go długa jazda. To samochód decydował o nim. To on ustalał plan jego dnia. Ba! Plan życia! Najdłuższa podróż, jaką odbył? Mieszkał na południu Polski. W piątkowy, zimowy wieczór wsiadł po prostu do samochodu i wyruszył przed siebie. Po kilku godzinach jazdy, zorientował się że jedzie na północ. Ostatecznie, wylądował na Mazurach. Ocknął się na dobre kiedy zaśnieżoną drogą jechał przez las. Droga doprowadziła go nad jezioro, skute lodem przez minusowe temperatury. Przez te wszystkie lata i dziesiątki podobnych podróży, auto ani razu go nie zawiodło. Było jak najwierniejszy przyjaciel, namiętna kochanka i żona, która doskonale zna wszystkie upodobania swojego męża.
Tego wieczora było identycznie. Jakaś nierozpoznana siła kazała mu wstać z fotela. Odłożył na bok książkę i duszkiem dopił herbatę z kubka. Wprawnym ruchem zgasił do połowy wypalonego papierosa. Za wszystkie lata swojego związku z samochodem, ani razu nie zapalił w jego środku. Ani on, ani nikt inny. Poszedł do przedpokoju, zdjął ciepły polar z wieszaka, a z półki zabrał kluczyki od auta i dokumenty. Popatrzył na telefon komórkowy i zawahał się. Brać czy nie brać? Jego praca wymagała, aby zawsze był w kontakcie. Tym razem postanowił złamać tę regułę i zostawił telefon w domu. Musiało tak być.
Przez wewnętrzne drzwi wszedł do garażu. W ciemności majaczyła sylwetka samochodu. Środek był delikatnie rozświetlony zielonkawą poświatą z radia. Zawsze się samo włączało. Auto czuło, że zaraz drzwi zostaną otworzone, a on wpakuje swoje muskularne ciało w fotele. Obróci się w lewo, sięgnie po pasy i sprawnie je zapnie. Tym razem było identycznie. Włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił zapłon. Silnik ożył od razu. Kochał ten dźwięk. Uspokajający, wywołujący falę pozytywnych wibracji. Wbił wsteczny bieg, wcisnął przycisk na pilocie. Brama zaczęła się unosić, a on powoli, ostrożnie wyjechał z garażu na długi podjazd. O tej porze ulica była już pusta. Sprawnie na nią wyjechał. Wziął głęboki oddech. To był jeden z tych dni, kiedy nie wiedział gdzie i na jak długo wyjeżdża.
Pierwszy bieg, drugi, trzeci i czwarty. Jechał płynnie ulicami miasta 70 km na godzinę. Kierował się na jedną z dróg wylotowych. Opróżnił głowę ze wszystkich myśli, pozwalając na to aby samochód przejął nad nim pełną kontrolę. Kochał ten stan. Czuł się wtedy jednością ze swoją maszyną. Osiągał ten sam poziom, który osiąga dżokej galopujący na swoim koniu. Wzajemne zaufanie było podstawą ich relacji. Umysł i dusza przenikały się z maszyną, która z każdym przejechanym kilometrem stawała się coraz gorętsza.
Jechali krętymi drogami, wspinając się na jedno z wyższych wzniesień za miastem. Roztaczał się stąd piękny widok na panoramę okolicy. Latem było to miejsce nocnych randek młodzieży. Podekscytowani chłopcy próbowali za wszelką cenę włożyć rękę w majtki swoich dziewczyn, a te chichocząc się zalotnie, udawały trudno dostępne. Sielanka trwała od wczesnej wiosny do później jesieni. Zimowe chłody skutecznie przeganiały stąd pary ze swoimi samochodami, pozostawiając cały parking opustoszałym.
Samochód właśnie wjechał na niego. Ustawił się centralnie na wprost urwiska. Urwiska, z którego niejednokrotnie robiono nocne zdjęcia oświetlonego miasta. Urwiska, które było świadkiem niejednego rozdziewiczenia młodej panny, bezlitośnie łamanych serc oraz potajemnych zdrad. Tak, ten parking był esencją całego ludzkiego życia. Świadkiem rzeczy, o których nikt nie chciał mówić głośno, mimo że każdy zdawał sobie sprawę z ich istnienia.
On czuł że to jest ten moment. Zamknął oczy. Jeszcze bardziej wbił się w oparcie fotela, mocno, oburącz chwytając koło kierownicy. Włączył światła drogowe, które jasnym snopem oświetliły blisko 100 metrowy odcinek parkingu, dzielący zaparkowany samochód od krawędzi urwiska. Wcisnął sprzęgło. Wbił pierwszy bieg. Zwolnił sprzęgło, wciskając gaz. Samochód z impetem ruszył przed siebie. Nabierał prędkości w takim tempie, jak nigdy do tej pory. Z oszałamiającą prędkością pokonywał ostatnie metry terenu, aby przy prędkości 100 km/h wzbić się w powietrze.
Leciał około 7 sekund. Były to najdłuższe sekundy całego jego życia. Przed oczami prześlizgnęły się wszystkie najważniejsze wspomnienia dzieciństwa i dorosłego życia. Trwałoby to pewnie dalej, ale poczuł głośny huk. Miażdżące uderzenie wbiło go w siedzenie, aby zaraz po tym zamknąć w blaszanym uścisku swojego samochodu. Samochodu, który w ułamku sekundy zamienił się w wielką, srebrną kupę złomu, chowając w swoim wnętrzu ciało swojego pierwszego i jedynego właściciela.
Szybka śmierć i skuteczna !