Jędrzeja nazywano sołtysem. Pomimo, iż oficjalnie nie piastował tej zacnej funkcji urzędniczej, umiał czytać, pisać, biegle mówił po polsku i rosyjsku. Znał się na roli, kowalstwie a jego żona haftowała piękne obrusy, które następnie sprzedawano w niedziele po mszy, turystom w Hajnówce.
Tego dnia Jędrzej wstał wyprzedzając pianie kogutów. Idąc po wodę do studni, ujrzał coś, kogoś leżącego pod kapliczką. Pewnym krokiem, dziarsko przeskoczył ogrodzenie z bali i zbliżył się do kapliczki. Szybko pojął, że to Cześkowa leży krzyżem na ziemi. W pierwszym odruchu podbiegł i chciał pomóc wstać myśląc, że coś kobiecie się stało, ale ta wyrwawszy swe ramie jeszcze mocniej przywarła do ziemi. – Tej nocy gdy księżyc będzie w pełni „Trzech Mężów” powstanie z martwych i ruszy tą drogą na swoje żniwa. – Usłyszał niespokojny głos staruchy. Gdyby to nie była Cześkowa, od razu stwierdziłby że kobieta postradała zmysły, ale Jędrzej wiedział, że to co szepcząc wyjawiła, jest jak proroctwo. Wszystko, co kiedykolwiek powiedziała czytając z kart, kierunku wiatru czy gęstości chmur na niebie było prawdą. Jędrzej poczuł ogarniający go strach. Powili oddalił się od kapliczki. Minął swoją chatę i dalej pobiegł co tchu do Maciaków.
Maciakowie już wstali. Siedzieli w izbie otępiali starością i chorobami o których tylko Bóg raczył wiedzieć. Przekroczywszy próg wpadł zdyszany do środka rozglądając się za stołkiem do siedzenia. Nogi mu drżały a głos łamał się gdy tylko chciał coś powiedzieć.
– Co się wam stało drogi Jędrzeju? – spytał przestraszony wtargnięciem Maciak. Jędrzej, gdy tylko nieco ochłonął, wyjąkał zdanie, które usłyszał przed chwila od starej Cześkowej.
– Tej nocy gdy księżyc będzie w pełni „Trzech Mężów” powstanie z martwych i ruszy tą drogą na swoje żniwa – wymamrotał.
W chacie zapanowała cisza. Nawet bzyk muchy, która uparcie próbowała wydostać się na zewnątrz, walcząc z brudną szyba okiennicy, jakby ucichł. Strach u Maciaków, który na początku spowodował nagle gość, teraz przybierał oblicze trwogi.
– Cześkowa przed wizerunkiem Najświętszej Panienki na rozstaju dróg leży krzyżem i modli się – wyjaśnił, trzy razy się żegnając po katolicku i na wszelki wypadek po prawosławnemu. Maciakowa zbliżyła się do okna, jakby chciała coś dojrzeć. Po chwili bez słowa, wszyscy we troje wyszli z chaty i w milczeniu skierowali swe kroki do kapliczki. Tam położyli się krzyżem za wzorem Cześkowej i tak leżeli.
Cienie stawały się coraz dłuższe . Z chwilą gdy słońce zaszło za horyzont, na ziemi leżeli wszyscy mieszkańcy wsi. Był to niespotykany widok. Pewnie dla zagubionego turysty dosyć osobliwy, nawet szokujący, ale dla ludzi którzy znali Cześkową, akt w którym brali udział był mistyczny. Jeśli COŚ miało się obudzić i przejść przez wioskę tej nocy, to tak będzie. Jeśli jest to jedyny sposób by przeżyć to spotkanie leżąc świętym krucyfiksem, nie było rady. Nie pytano, nie rozważano, nie analizowano, nie dopytywano się o szczegóły. W milczeniu czekano aż przejdzie „Trzech Mężów”. Przejdzie i ominą, zostawią ich w spokoju. Pójdą dalej by zebrać swoje żniwo.
Od kilku godzin wokół wsi unosił się dziwny zapach. Nie był to smród, nie była to woń, która drażni zmysły, ale z każdą chwilą stawała się bardziej wyraźna. Kobietom kojarzyła się z różami, mężczyznom z dymem palonego tytoniu. Nikt z leżących na ziemi nie wiedział jak długo cała ta mistyczna ceremonia ma trwać. Z zagród dochodziło zawodzenie zwierząt domagających się jedzenia czy pojenia. Krowy na pastwiskach zwykle już wydojone szły do swych chlewików. Tego dnia, tej nocy wszystko było inaczej. Gdy noc utuliła swym mrocznym welonem świat, z lasu nadciągała gęsta mgła. Przyroda zaczynała się wyciszać. W końcu zapanowała grobowa cisza. Nawet ptaki, które przed okresem lęgowym zwykle mocniej epatują żywotnością teraz zamilkły.
Jędrzej podniósł głowę. W ciemnościach niewiele widział. W świetle księżyca dostrzegał zaledwie zarysy leżących wokół ludzi, drogi czy obejścia. Oczy zaczynały się przyzwyczajać do ciemności. Coś działało się na rozstaju dróg. Ktoś tam był. Jędrzej nie mógł wytrzymać niepewności. Wiedziony chłopską ciekawością wstał cichutko i ukrył się za przydrożnym krzakiem.
Z trzech stron zbliżali się ku sobie jacyś ludzie. Widział ich kontury. Białe płaszcze jakby świeciły w ciemnościach. Na głowach mieli kaptury. Gdy stanęli obok siebie zaczęło grzmieć. Zanosiło się na burzę. Jędrzej stanął na nogi, nie krył się już. Spojrzał w kierunku przybyszów. Dzieliło go od nich zaledwie kilka metrów.
Trzej zakapturzeni nieznajomi odwrócili się w jego kierunku. A ich spojrzenie sprawiło, że ciałem Jędrzeja zaczęły targać konwulsje. Strach paraliżował każdą komórkę jego ciała. Osunął się na kolana jak kłoda. Wzrok Jędrzeja zastygł wpatrując się w oczy przybyszów. Palące się ogniem hipnotyzowały go, prześwietlały duszę jak na świętej spowiedzi. Nie dał rady wstać i uciekać, modlić się lub choćby upaść na ziemię. Czy trwało to chwilę czy wieczność? Tego Jędrzej nie wiedział, klęczał jak zahipnotyzowany. Gdy się ocknął, rozpętała się diabelska burza. Grzmiało, błyskało ulewie towarzyszył porywisty wiatr. Ludzie w popłochu rozbiegli się do swoich domostw.
Dodaj komentarz