Skradając się za wierzchołkami drzew, słońce zaczynało budzić świat swymi promieniami. Jego blask, wdzierał się w czeluści resztek zimnej nocy. Wieś na Podlasiu jakich jeszcze wiele. Wzdłuż ulicy ciągnęło się po obu stronach kilkanaście chałup. Były to chaty, które pamiętały czasy powstań, pewnie wielokrotnie palone przez żywioły lub kolejne zawieruchy wojenne. Za domostwem znajdowały się zagrody a w nich ubogi inwentarz: kury, kaczki co bogatszy gospodarz miał szkapę. Na próżno szukać wzrokiem maszyn rolniczych czy traktora. Po upadku PGR-u, sekretarz i koledzy z partii rozgrabili co miało większą wartość, resztę rozszabrowały przyjezdni i przejezdni. Biedni i uczciwi ludzie z pobliskich wiosek nie kradli mienia państwowego. W obawie przed konsekwencjami zmian politycznych w kraju, bali się rozliczeń czy kar, którymi straszono sołtysów.
Zwierzęta i ludzie spali jeszcze spokojnym snem. Korzystali z każdej sekundy spokoju i ciszy jaką ofiarowuje im życie. Większość dni na kresach zaczynało się w ten sam sposób. Antropolodzy, kulturoznawcy czy wszelkiej maści naukowcy – fachowcy od socjologii człowieka, mogliby spokojnie zaryzykować tezę, że mieszkańcy i harmonogram ich życia to relikty poprzednich epok. Z dala od cywilizacji i nowinek technicznych wiedli spokojne życie. Nieświadomi zagrożeń płynących z ogromnych aglomeracji miejskich i postępu. Jedyny kontakt z wielkim światem to niedzielna msza w kościele oddalonym o 10 kilometrów. Zaprzęgano kobyłkę, zasiadano na furach i jechali drogą wśród lasów, łąk i pastwisk. Zimą, zaprzęgano konie do sań i walcząc z nieprzyjaznym mrozem, zaspami śniegu podążano by dwie godziny później dotrzeć na nabożeństwo.
Na skraju wsi stał biały domek kryty strzechą. Drzwi na ganek były tak osadzone, ze by wejść do środka należało się schylić. Były to „drzwi pokory”. Wchodząc czy się chciało czy nie, należało schylając się ukorzyć przed gospodarzem. Dom miejscowi nazywali pustelnią. Zamieszkany był przez Cześkową, starą kobietę która wróżyła, znała się na ziołach rzucała i odczyniała uroki. Czy człowiek czy zwierzę, zawsze pomóc umiała. Cieszyła się większym zaufaniem niż doktory z miasta. Jeśli Cześkowa nie pomogła nikt nie pomógł.
Tego dnia, gdy gospodarze ruszyli do oporządki nic nie wskazywało, że będzie inaczej niż wczoraj czy dwa lata temu. Świat budził się do życia pełen energii z grafikiem zadań po zmierzch. Ludzie żyli tu posługując się naturalnym zegarem, którego mechanizm opierał się o konkretne zajęcia. I tak początek dnia zaczynano od wyciągania wody ze studni. Studnia jedna dla wszystkich. Wykopano ją za wsią. Z racji, że wieś była niewielka nikomu odległość nie sprawiała kłopotu. Bydło pojono w poidle na miejscu, wyciągano kilka wiader, wlewano do poidła i wszystkie okoliczne krowy oraz konie korzystały z tego udogodnienia. Do chat wodę noszono w bańkach po mleku czy wiaderkach. Pojenie zwierząt, gotowanie wody, śniadanie, następnie wyganiano krowy na pastwiska, prace polowe, obiad po obiedzie jak gospodarki były ogarnięte, zasiadano za wsią przy kapliczce. Kobiety się modliły a gospodarze rozważali o życiu i śmierci, codziennych problemach, polityce na której kompletnie się nie znali, ale jak powszechnie wiadomo jest to zasadniczy temat przy którym można wypić słoik czy dwa pędzonego w białowieskich lasach bimbru.
Z roku na rok ich społeczność stawała się coraz mniejsza. Jeszcze tej zimy umarł Józef, jego dzieci wyjechały do Białegostoku. Chata stała pusta. Pomimo upływu kolejnych tygodni i miesięcy nie zanosiło się, że któreś wyrośnięte dziecko wróci. Nieraz widziano, jakoby w chacie Józefa nocą pali się światło, jakaś postać stoi w oknie. Traktowano to jako coś zupełnie naturalnego. Wierzono, że stary Józef nadal jest w domu, jest u siebie. Bóg pozwala mu wracać na ziemski padół, by sypnąć kurom ziarna, nakarmić kota, czy sprawdzić czy wiatr podczas ostatniej wichury nie zniszczył poszycia, a woda nie zalała piwnicy…
W świecie zabobonów, wiary i wzajemnej adoracji, życie tych ludzi mijało, przemykało, przelewało się niczym woda w pobliskiej rzeczce. Nikt nie próbował zatrzymać czasu, choć ten i tak zdawał się stać w miejscu. Pomimo, iż niewiele wokół ulegało zmianie, mieszkańcy stawali się coraz starsi i niedołężni. Młodzież uciekła do Białowieży, Michałowa czy Białegostoku. Starzy gdzie mieli pójść? To była ich mała ojczyzna, ich ojcowizna i kawałek ziemi na której chcieli dożyć swych ostatnich dni.
Dodaj komentarz