27 października 2008 roku
Wyjazd służbowy
Nigdy nie lubiłem jeździć w delegacje. Oznaczało to wyjście z poza mojego wygodnego biura, w którym pracowało mi się wygodnie. Od ósmej do szesnastej. A na delegacjach bywało różnie. A to praca od rana do wieczora, a na zakończenie dnia jeszcze długie imprezy integracyjne. Na początku jeszcze mnie to bawiło, ale teraz wydaje mi się co najmniej męczące.
Tym razem nasz kierownik zwołał wszystkich. Szykowało się jakieś grubsze zlecenie. Na spotkaniu dowiedziałem się, że poszukują kogoś, kto mógłby pomagać przy adaptacji starego hotelu na potrzeby urzędu. Jest to hotel, którego świetność przypadała na lata 70-te ubiegłego wieku. Gościli tam głównie Rosjanie z ówczesnego Związku Radzieckiego. Swego czasu miejsce to słynęło z wybornej kuchni i wyjątkowej obsługi. Zdania są jednak podzielone, gdyż po okolicy chodziły różne historie, w tym także o licznych morderstwach jakie skrywają mury budynku.
Sam nie wiem, co dokładnie należy do moich obowiązków, bo kierownik nieco plątał się w szczegółach. Wygląda na to, że znowu się na coś zgodził nie czytając dokładnie dokumentacji. Jedyny plus był taki, że dla chętnych szykował sowite premie. A ja, że skrupulatnie odkładałem na nowe auto – zgodziłem się pojechać.
28 października 2008 roku
Pierwszy dzień oględzin…
Zajechałem pod remontowany budynek późnym wieczorem dnia następnego. Należy ten fakt opisać patetycznie, bo miejsce wydało mi się patetyczne. To nie jest zwykły budynek. Wielkie okna, drzwi prawie dwa razy większe ode mnie. Z głównego holu można dostrzec niemalże sufit budynku, który ma co najmniej 3 piętra. Piękny zabytek. Nie mogę się doczekać, aż w końcu będę mógł przejść do rzeczy. Byłem konserwatorem zabytków, ale pracowałem biurowo przy różnych projektach. Czasem jechałem pomóc przy projekcie na placu budowy. Tym razem trafiła mi się prawdziwa perełka. Od razu przypomniały mi się czasy studiów.
Idę dzisiaj szybciej spać. Zbiorę siły po ciężkiej podróży. Pewnie czeka mnie tutaj sporo nieprzespanych nocy. Ale odżyłem. Myślałem, że czeka mnie tutaj coś gorszego…
29 października 2008 roku
Do roboty!
Zrobiłem sobie małą przebieżkę o poranku. Bardzo chciałem rozprostować kości, zanim przycumuję przy jednej z ścian, albo przy pięknych rzeźbieniach na kolumnach. Ale nie ukrywam, że również zainteresowała mnie okolica. Jednak Wschód i Zachód Polski nie są do porównania. Tętniąca gospodarka przy niemieckiej granicy, według mnie chowa się przy widoku tutejszych pól i lasów. Może nawet zrobię sobie tutaj w międzyczasie małe wczasy?
Około 8:00 poszedłem do hotelu, żeby przywitać się ze wszystkimi tutejszymi pracownikami. Oprócz mnie są tutaj inni podwykonawcy, ale również urzędnicy chcący się jak najszybciej zadomowić w swojej placówce.
– Dzień dobry – przywitałem się z grupką mężczyzn. Wśród nich stał wysoki facet z dużym brzuchem. Od razu skojarzył mi się z miejscowym.
– Witam Pana! – odrzekł jeszcze nieznajomy – Mam nadzieję, że podróż nie była męcząca. Mamy dla Pana bardzo dużo pracy. Jak widzi Pan mamy tutaj ogromny budynek. Pracy jest dużo, a termin krótki. Wie Pan jak to jest. Ludzie na mnie głosowali, to teraz trzeba dotrzymać obietnic co niektórym. Mam nadzieję, że urząd ten odżyje jak najszybciej. Nie chciałbym, żeby później wyborcy suszyli mi głowę. I tak się zabrałem za to, co mniej potrzebne, ale wie Pan 5 mln kredytu Rada uchwaliła, to trzeba działać. Ludzie tutaj do dziurawych dróg się przyzwyczaili, do biedy też. To chociaż będą mieli ładne Starostwo Powiatowe … z terminalami na karty płatnicze jak w PSS Społem.
Byłem pod wrażeniem jego monologu. Nie dokładnie stylu wypowiedzi, ale tego, z jaką łatwością mi właśnie wyznał, że ma gdzieś swoich mieszkańców i woli inwestować w to co jest mało potrzebne. Westchnąłem tylko i spytałem się w jakim kierunku mam się udać. Otrzymałem wskazówkę, że dziś mam się tylko rozejrzeć.
29 października 2008 roku
Podekscytowany, postanowiłem jeszcze raz zajrzeć do hotelu. Doskonale wiedziałem, że tam praca idzie pełną parą. Dwa tygodnie, to stanowczo za mało jak na tego typu roboty.
Wszedłem do recepcji adaptowanej na portiernię. Znajdowała się tam sterta dokumentów, które ktoś zostawił na podłodze a w przegródkach szafki na klucze porozkładane klucze. Idąc dalej, natknąłem się na drzwi do części „gospodarczej”. Stanąłem przed nimi oglądając je fachowym okiem. Pokryte były resztkami białej farby. Odpadała całymi płatami ze starości i wilgoci. Zaraz za nimi znajdowało się coś w rodzaju magazynu. Tam w tej chwili pracowało dwóch rzemieślników. Nie mogłem patrzeć na ich amatorszczyznę. Brak jakichkolwiek narzędzi. Żeby łyżeczką od herbaty skrobać resztki tynku i tapety?! Drugi z nich próbował dostać się do jakiejś komórki. Twierdził, że wydobywa się z tamtego miejsca dziwny zapach. Była zamknięta na kłódkę. Intrygował go napis wykonany czerwoną farbą „Nie otwierać !!!”. Napis ów, aż zapraszał nieroztropnego człowieka by tam zajrzeć.
Zachowałem bezpieczną odległość. Nie chciałem przeszkadzać, czy też im pomagać w skrobaniu ścian. Potraktowałem to jako rozrywkę, przyglądanie się ludziom, którzy nie mają zielonego pojęcia o remontowaniu budynków. Na szczęście wyższe kondygnacje remontowała profesjonalna firma z przetargu.
To co zobaczyłem chwilę później przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Z komórki wyskoczyło coś obrzydliwego i ugryzło jednego z rzemieślników! Wbiłem się jeszcze bardziej we wnękę pomiędzy regałami. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Dziwny stwór mozolnie podchodził właśnie do drugiego, który jak zahipnotyzowany stał nie mogąc się ruszyć. Potwór wyglądał jak trup w zaawansowanej fazie rozkładu. Na wierzchu było widać jego szczęki i żebra, włosy były posklejane w strąki. Miał dziwny siny kolor skóry. Straszliwie cuchnął!
Truposz podszedł do rzemieślnika, ale on się jakimś cudem wywinął i pobiegł zwołać wszystkich obecnych jeszcze w hotelu. Słyszałem rumor, hałas i krzyki. Bałem się wybiec ze swojej kryjówki. Po dosłownie minucie widziałem jak przybiegł palacz z kotłowni. Miał w ręku dużą siekierę.
– O suczy syn! – zabluzgał siarczyście – Co to Kurwa jest! – Na jego okrzyk, bestia zwróciła się ku niemu, wydobywała z siebie dziwne dźwięki. Chyba miała na niego apetyt!
Palacz zaatakował truposza. Wycelował w jego wyciągniętą paskudną, obdartą miejscami ze skóry rękę. Widziałem na własne oczy, jak odciął ją siekierą. I to za jednym zamachem! Niewzruszony truposz z mięsem na wierzchu, nie reagował na krwawy bodziec ostrzegawczy. Spokojnie szedł dalej. Palacz próbował poskromić go jeszcze raz. Podciął mu nogę. Truposz przewrócił się. Ugryzł go! Wpił mu się swoimi zębiskami w kostkę od nogi. Palacz zaczął tak mocno wrzeszczeć, że w kilka sekund przybieli jeszcze inni pracownicy. W tym sam Starosta!
Siekiera błyskawicznie powędrowała w głowę truposza. O dziwo, ten odpuścił i przestał się ruszać i kłapać swoimi obrzydliwymi zębiskami. Palacz usiadł i złapał się za nogę. Nigdy w życiu nie widziałem tak obrzydliwej rany! Gdy sytuacja wydawała się opanowana, zdążyłem uspokoić oddech, i szykowałem się do wyjścia z kryjówki, znowu wbiło mnie we wnękę. Rzemieślnik, który został ugryziony jako pierwszy, wstał i tymi samymi ruchami jak Truposz, zaczął przesuwać się w kierunku Starosty, Palacza i drugiego majstra. To nie może być prawda. Ja chyba śnię!
– Zenek, co Ci! – Drugi majster próbował nawiązać z nim rozmowę. – Odbija Ci czy co? Weź, nawet nie żartuj, to nie jest śmieszne. Nie udawaj tego bydlaka! – rzemieślnik był przerażony. Na jego czole wystąpiły kropelki potu. Zenek nie reagował. Już wiedziałem co się dzieje. Został zarażony przez tego pierwszego. Szedł bez opamiętania w kierunku swoich nowych zdobyczy. Nie mógł mnie tu nikt zauważyć.
– Zenek, opamiętaj się na litość boską! – do drugiego rzemieślnika chyba nie docierało, co się stało właśnie z jego kolegą. Podszedł do niego i zaczął go szarpać, mając nadzieję, że się ocknie z letargu. Ten niestety zareagował jak poprzednik! Wbił mu zęby w szyję!
Krzyk drugiego majstra był jeszcze głośniejszy i jeszcze bardziej przeraźliwy, niż Palacza. Zerknąłem na faceta z kotłowni. Robił się blady. Ale to nie był chyba efekt wrażeń, których doznał. Dziwna infekcja zaczęła rozkładać i jego. Stawał się Zombie.
– Muszę się stąd wydostać ! – pomyślałem, próbując się uspokoić. Kątem oka widziałem, jak Palacz umiera, a Zenek zaczyna dosadzać się do spanikowanego Starosty. Obejrzałem się za siebie. Niewielki lufcik! Chyba się przecisnę. Nie mam wyboru!
30 października 2008 roku, wczesny świt
Pułapka
Nigdy nie sądziłem, że stanę się ofiarą takich okoliczności. Podobne rzeczy do tej pory widziałem tylko na filmach. Myślałem, że chodzące truposze to jedynie wymysł naćpanych reżyserów. Teraz, jestem kilkaset kilometrów od swojego bezpiecznego domu, nie mogąc uwierzyć, w co się wpakowałem.
Wczoraj późnym wieczorem, udało mi się wymknąć. Schowałem się w samochodzie, który jak na złość nie chciał w żaden sposób odpalić. Zatrzasnąłem drzwi i czekałem aż do rana. Nie mogłem zmrużyć oka. Widziałem jak z byłego hotelu wychodzi kolejny Truposz. A właściwie Starosta, sekretarka, palacz z siekierą w ręku i nadgryzioną kostką. Jeden z robotników też został ugryziony, po czym wypełzał z budynku. Miał odrąbane nogi. Ktoś się musiał przed nim bronić.
Zaczęło się powoli przejaśniać. Nie wiedziałem co mam robić. Czy dałbym radę wszystkich unicestwić? W filmach widziałem, że takie Truposze giną od przebicia mózgu. Chyba byłem za miękki. Nigdy bym nie skrzywdził człowieka, a co dopiero zabił.
Chociaż… oni są już chyba martwi.
Na tą myśl wyskoczyłem z samochodu. Miałem w ręku do obrony przygotowany klucz Drop Forged w rozmiarze 22. Najmniej przydatny klucz z zestawu, który może okazać się skuteczną formą walki z Zombie. Podbiegłem do pierwszego Truposza, który beznamiętnie szedł przed siebie. Uderzyłem z całej siły w trupio bladą głowę. Upadł ale nadal się ruszał.
– Cholera! – dotarło do mnie, że nie jestem aktorem grającym w filmie, tylko naprawdę walczę o swoje życie. Przykułem uwagę Starosty i sekretarki. Zaczęli zmierzać w moim kierunku.
– Cholera! – przekląłem jeszcze raz. Ale to było dość łagodne wyrażenie tego, co musiałem zrobić. Przymknąłem oczy. Z całej siły wbiłem klucz w jego czaszkę. Usłyszałem chluśnięcie rozlewającego się mózgu. Zachciało mi się wymiotować.
Pobiegłem szybko ile sił w nogach do najbliższego gospodarstwa. Musiałem kogoś znaleźć, kto by mi pomógł opanować sytuację, póki jeszcze Truposze znajdują się na terenie remontowanego urzędu.
Znalazłem się blisko wielkiej stodoły, przed którą stał równie wielki Traktor. Nie było jednak czasu na przemyślenia o rozwoju rolnictwa na Wschodzie. Udałem się do chaty. Zacząłem łomotać w drzwi. Miałem wrażenie, że moje serce, robi to znacznie głośniej.
Zero reakcji. Waliłem pięścią w drewniane drzwi jeszcze przez chwilę. Otworzyłem je gwałtownie i zobaczyłem trzy truposze. Jeden był zmasakrowany i się nie ruszał. Dwa zaś przywiązane do krzesła mocno się szarpały i wydawały nieznośne dźwięki.
– Jest gorzej niż myślałem – osłabiony szepnąłem sam do siebie. Widać, kiedy ja zdezerterowałem do samochodu, Truposze rozpierzchły się po całej okolicy. Właśnie przestałem się czuć do reszty bezpiecznie.
– Muszę stąd uciekać i kogoś o tym powiadomić – pobiegłem w kierunku Traktora.
31 października 2008 roku
Umarłe miasteczko
Jechałem traktorem ponad godzinę w poszukiwaniu najbliższej cywilizacji, która wydawałaby mi się godna uwagi. Widząc z pewnej odległości duże bloki mieszkalne, a na przedmieściach domki jednorodzinne uśmiechnąłem się do siebie czując, że to właśnie tutaj znajdę odpowiednie wsparcie.
Po kilku minutach mój entuzjazm stopniowo zaczął opadać. Rozglądając się na wszystkie strony, nie dostrzegłem żywej duszy. Dojechałem do centrum i to co zobaczyłem, dosłownie mnie wmurowało! Porozbijane auta, kopcące się śmietniki i szwendające się powolne truposze. „Łomża padła” – pomyślałem w duszy.
– Nie wierzę ! – syknąłem. Zaraza była szybsza od maksymalnej prędkości ciągnika. Ktoś widocznie musiał szukać pomocy w miasteczku przede mną. Ktoś zarażony.
Nagle przyuważył mnie jeden truposz. Szedł w moim kierunku mamrocząc coś pod nosem. Wyglądał obrzydliwie, jego pół twarzy rozkładało się w bardzo widoczny sposób. Miałem do wyboru, albo go zabić, albo uciekać. Nie byłem zbytnio przekonany do pierwszej opcji. Czułem ogromną odrazę do nich. Szybko skierowałem się w kierunku auta, które miało CB Radio. Chciałem złapać kontakt z kimś żywym i zdrowym.
– Do wszystkich jednostek policji, urzędów, pracowników służby ochrony cywilnej, do wszystkich mieszkańców. Ogłaszamy Czwarty Stopień Alarmowy Delta. Wszyscy mają nakaz ewakuacji ze swoich miejsc zamieszkania i kierowania się do największego miasta w swoim województwie. Tam na wszystkich zdrowych mieszkańców naszego kraju czeka pomoc humanitarna. Mieszkańcy zarażeni niezidentyfikowanym wirusem zostaną poddani leczeniu i obserwacji. Do wszystkich jednostek policji…
Noc z 31 października na 1 listopada 2008 roku
Wszystkich Świętych
Takiego święta w swoim życiu jeszcze nie miałem. Zawsze chodziłem na cmentarze, by zapalić świeczki na grobach swoich bliskich. Teraz wyglądałem przez okno jakiegoś obcego mieszkania i widziałem jak Truposze po zmroku wychodzą w większej grupie. Męczyło mnie to, że muszę działać sam. Nie sądziłem, że ta zaraza rozprzestrzeni się tak szybko i gwałtownie. Musiałem obmyślić jakiś plan…
1 listopada 2008 roku
Bladym świtem
Przy wschodzie słońca zauważyłem, że większość Truposzy gdzieś znika. Poczułem się nieco pewniej i wyszedłem na zewnątrz w poszukiwaniu jedzenia. Wziąłem ze sobą długi pręt zakończony hakiem. Pobiegłem w kierunku sklepiku. Musiałem posunąć się do kradzieży. Gdy tylko wszedłem do środka, pakowałem duże ilości zeschniętych ciastek do buzi, jednocześnie próbując zrobić zapasy w torbie. Nagle poczułem zimną stal przy skroni.
– Czego tu szukasz! – Postawny mężczyzna ryknął wprost do mojego ucha. Nie byłem w stanie odpowiedzieć, bo miałem zapchane usta ciastkami. Rzuciłem torbę i podniosłem ręce do góry w geście kapitulacji.
– Odsuń się – mężczyzna zażądał. Zrobiłem dwa kroki do tyłu. Ledwo co połknąłem swój pierwszy od dwóch dni posiłek.
– Szukałem tylko jedzenia. Chcę się przedostać do Warszawy. Zaraz stąd zniknę. – Tłumaczyłem lakonicznie.
– Do Warszawy ? – parsknął śmiechem nieznajomy. – Nie przeżyjesz tego – dodał już z mniejszym entuzjazmem patrząc gdzieś w dal. Najważniejsze, że spuścił z tonu. Nie celował już do mnie.
– Moja żona i dzieci, też tam uciekały. Miałem się wybrać do nich kolejnego dnia. Nie wiem co jest gorsze, mieć fałszywą nadzieję, że szczęśliwie dotarli, albo zaginęli, czy zobaczyć ich już martwych i szwendających się jak reszta tych parszywych truposzy – drżały mu ręce.
– Przykro mi – wyszeptałem. Nie sądziłem, że znajdę się w jeszcze bardziej absurdalnej sytuacji.
– Co zamierzasz? – Wydobyłem z siebie chyba bezsensowne pytanie.
– Nie wiem… Nie chcę umierać tak jak oni. Ale też nie chce mi się żyć bez żony i dzieci… Dla mnie to już koniec – jego odpowiedź była pozbawiona jakichkolwiek emocji.
– Jedź ze mną – rzuciłem – Zawsze będzie raźniej – lekko się uśmiechnąłem.
– Dobra – ku mojemu zaskoczeniu zgodził się – Tylko musimy znaleźć jakieś auto i broń. To co dzieje się to jakaś Apokalipsa.
1 listopada 2008 roku popołudnie
Magazyn broni
Zaparkowaliśmy autem u bram miejscowego więzienia. Zaczęło robić się ciemno, więc ryzyko naszej misji znalezienia broni, mocno wzrosło.
– Musimy dobiec do budki strażników. Stamtąd przebiegniemy do środka. Gdzieś tu muszą być pomieszczenia służbowe i magazyny z bronią. Strzelałeś w ogóle kiedyś? – Nieznajomy przejął dowodzenie. Kiwnąłem tylko głową na potwierdzenie. Chociaż nie wiem, czy zabawy na strzelnicy można nazwać strzelaniem. Uświadomiłem sobie, że nie wiem jak on ma na imię.
– Jestem Maciek – wyciągnąłem do niego prawą rękę.
– Leon – odpowiedział – Jak ten Zawodowiec, więc musi się nam udać – dodał motywująco.
Po chwili byliśmy już po drugiej stronie ogrodzenia. Weszliśmy do zakładu. Wydawało mi się, że idzie jak z płatka. Zmierzaliśmy ku magazynom z ciuchami służbowymi i bronią.
Na ścianie korytarza wisiał plan budynku. Pobiegliśmy w kierunku części gospodarczych. Wokół panował rozgardiasz. Żywi i Zombie przemykali nam przed oczami. Po drodze wyrwaliśmy dwa karabiny. Przedzieraliśmy się korytarzami niczym w grze Mortal Kombat. Naszym celem była teraz spiżarnia. To miejsce miało nam zapewnić czas… czas, którego nie mieliśmy.
Sforsowaliśmy strażników i przedostaliśmy się do stołówki, dalej przez kuchnię w kierunku metalowych drzwi z napisem „ZAPASY„. Zamknęliśmy się na bloku jadalni i zabarykadowaliśmy. Byliśmy sami. Oddzieleni od świata zawładniętego dziką chorobą, która zamieniała żywych w trupy. Kupiliśmy sobie dni, tygodnie może nawet lata. Jeśli obronimy ten azyl, jedzenia starczy nam na kilka lat.
/foto tytułowe: www.freeimages.com/
Dodaj komentarz